Amerykanie wychodzili jak na egzekucję. "Demoniczni Sowieci" mieli zmiażdżyć "Chłopaków z college'u"

Gdy w Kabulu i Bagramie zadomowiły się radzieckie MiG-i, a Amerykanie szykowali dostawy broni dla afgańskiej opozycji, w środku zimnej wojny na igrzyskach w Lake Placid hokeiści USA i ZSRR też przygotowywali się do walki. 60 minut rywalizacji na tafli, które przeszło nie tylko do historii sportu. 22 lutego 2020 roku mija 40 lat od "cudu na lodzie", w którym USA pokonało ZSRR 4:3.

ZSRR przyjechał do Lake Placid drużyną złożoną z gwiazd i najlepszych hokeistów globu. Drużyną, która bez problemu zgarniała złoto czterech poprzednich igrzysk. A w rozgrywanych corocznie mistrzostwach świata zwyciężała 14 razy od 1963 roku. Jej doświadczeni zawodnicy spędzali i trenowali ze sobą 11 miesięcy w roku. Twardą ręką prowadził ich trener Wiktor Tichonow. Amerykańskie media określały tę grupę mianem "demonicznych Sowietów". Nie tylko, by podkreślić ich sportową dominację nad rywalami (na igrzyskach w 1980 potrafili wygrać z Japonią 16:0, a z Holandią 17:4), ale też zwyczajnie nadać im pejoratywne skojarzenia.

Zobacz wideo Mariusz Czerkawski w

"Demoniczni Sowieci kontra Banda chłopaków z college'u"

Z drugiej strony na lód miała wyjechać przecież "Banda chłopaków z college’u". Do tej pory niespecjalnie mieli możliwość sprawdzenia się na poziomie reprezentacyjnym w meczach o stawkę. Choć z drugiej strony młodzi sportowcy do igrzysk przygotowywali się sumiennie. Trenowali bardzo dużo. Polecieli przecież do Europy, by tam uczyć się gry od najlepszych i tworzyć własny styl. Rozegrali ponad 60 spotkań, ale byli wielką niewiadomą. Najbardziej konkretną lekcję dostali trzy dni przed samymi igrzyskami. W towarzyskim spotkaniu w Madison Square Garden przegrali z ekipą z ZSRR 3:10!

Próbną maturę oblali, ale tę właściwą, czyli rywalizację na igrzyskach przed własną publicznością, zaczęli obiecująco. Szczególne wrażenie zrobiła wygrana z Czechosłowacją (7:3), czy remis z mocną Szwecją (2:2). Amerykanie zdołali awansować do rundy finałowej, gdzie na lód mieli wyjechać jak na egzekucję. Los znów zetknął ich bowiem z Sowietami. Prestiżowe spotkanie na igrzyskach w czasie zimnej wojny nabierało dodatkowych podtekstów. Niedługo przed imprezą, w grudniu 1979 roku ZSRR rozpoczęło interwencję zbrojną w Afganistanie. To wywołało oburzenie Zachodu i było jedną z przyczyn bojkotu przez wiele państw planowanych w Moskwie letnich igrzysk. Zrezygnowały z nich w sumie 63 kraje. Już wtedy było wiadomo, że jeśli Amerykanie chcą zdobywać medale, to muszą skupić się na konkurencjach zimowych. Zimowe igrzyska i ich klasyfikacja medalowa nie miała aż takiego prestiżu. Nikt ich raczej nie bojkotował. W Lake Placid stawiły się niemal wszystkie zaproszone państwa. Gdy w Kabulu i Bagramie zadomowiły się sowieckie MiG-i, a Amerykanie szykowali dostawy broni dla afgańskiej opozycji, w środku zimnej wojny hokeiści USA i ZSRR też przygotowywali się do swojej walki. Sześćdziesięciu minut rywalizacji na lodzie.

Jak pokonać ZSRR? Rady z każdej strony

Atmosferę przed spotkaniem podgrzewały media, przedstawiając je jako starcie nie tyle dwóch drużyn, ile systemów politycznych i mocarstw. To pewnie dlatego 22 lutego 1980 roku przed Herb Brooks Arena pojawiały się transparenty „Bojkotować Moskwę”, czy „Wynoście się z Afganistanu”. To pewnie przez to kibice byli wrogo nastawieni do gości także poprzez wykrzykiwane hasła. Panował - jak określają to świadkowie - klimat niepokoju.

- Od momentu, kiedy postawiliśmy stopę za naszymi hotelowymi drzwiami, otoczyło nas 20 policjantów. Eskortowali nas do centrum olimpijskiego. Tam nie mogliśmy wyjść z naszego pokoju, ale też z nikim rozmawiać. To trwało trzy godziny - wspomina Francois Larochelle, jeden z trzech sędziów pracujących przy pamiętnym meczu. Drugim liniowym obok Kanadyjczyka był Holender Nico Toeman, głównym Fin Karl-Gustav Kaisla.

Larochelle przypomina sobie, że Amerykanie nie byli wtedy wspomagani tylko przez tłum kibiców, ale też dość konkretnie pomagali im przedstawiciele innych reprezentacji.

- Do trenera Herba Brooksa przychodzili członkowie sztabu, analitycy innych drużyn i podpowiadali co zrobić, by z ZSRR wygrać. Powtarzały się spostrzeżenia o konieczności ciągłego naciskania na ich obrońców czy też męczenia graczy najstarszych. Tak, by w starciu z młodymi ich wiekowi gracze nie wytrzymali meczu kondycyjnie - uśmiecha się arbiter opisujący dawne wydarzenia w rozmowie z wydawanym w Quebecu "Le Solei". Wydawało się, że część z tych rad Brooks wykorzystał.

Test na stres

Zresztą, trener Amerykanów tworząc olimpijską drużynę składającą się w większości z amatorów, wiedział, że będzie musiał zwrócić uwagę nie tylko na umiejętności sportowe swych graczy. Jednym z pierwszych zadań podczas rekrutacji było wypełnienie przez zawodników testu psychologicznego. Składał się z raptem 300 pytań. Kto nie miał przekonania do ankiety i nie chciał jej rozwiązać odpadał w przedbiegach. Brooks już wiedział, że igrzyska są nie dla niego. Duża część graczy odpadła w samej ankiecie. Celem testu było m.in. zbadanie odporności na stres. Średnia wieku drużyny Brooksa wynosiła mniej niż 22 lata. To była zatem najmłodsza drużyna nie tylko w olimpijskiej historii USA, ale również na tych igrzyskach. Za to znakomicie prowadzona.

- Trener dokładnie wiedział, kiedy odpuścić, a kiedy cię przycisnąć do granic możliwości - opisywał później John Harrington, jeden z czołowych graczy USA, przekonując, że wyniki drużyny podparte były ciężką pracą.

Jeżeli Tichonow, trener Sowietów ,prowadził swą drużynę twardą ręką, to Brooks na pewno mu w tym nie ustępował. Zresztą nie bez przyczyny od swych podwładnych dostał przydomek "Chomeini Hokeja" - wywodzący się od nazwiska ajatollaha Chomeiniego, budzącego grozę na Zachodzie przywódcę szyitów, który właśnie rozpoczynał rządy w Iranie.

Zapewne w piątkowy wieczór 22 lutego 1980 roku kluczy do zwycięstwa nad ZSRR było kilka. Jeden z nich na pewno leżał w głowach zawodników.

- Urodziliście się, by grać. Mieliście przeznaczone, aby tu być. To jest wasz moment! - powiedział do swej drużyny przed wyjściem na lodowisko. Od samego rana powtarzał swym podopiecznym, że Sowieci nie dadzą im rady, tylko trzeba im w tym trochę pomóc.

Czy wierzycie w cuda?

W Ameryce spotkanie na żywo mogło obejrzeć tylko 8,5 tys. osób, czyli tyle, ile zmieściło się w przepełnionej hali. Telewizja ABC nie zdecydowała się na jego transmisję, bo władze hokejowe start meczu zaplanowały na 17.00. Kiedy Amerykanom nie udało się przełożyć go na 20.00 (w ZSRR byłaby wtedy 4.00 nad ranem) zaplanowano przekaz trzy godziny po starcie meczu, by retransmisję zacząć w najlepszym czasie antenowym.

Gospodarz olimpijskiego pasma zapowiadający mecz nie zdradził wyniku potyczki. Samo spotkanie od pierwszych minut był bardzo wyrównane, ale rozgrywane zgodnie z przepisami. Atmosfera wokół meczu nie przełożyła się na negatywne zachowania graczy. Goście z ZSRR i tak byli pewni swego. Zresztą szybko wyszli na prowadzenie. Stracili je i znów odzyskali. Pierwsza tercja nie zakończyła się jednak wynikiem 2:1, bo gospodarze w końcówce wyrównali. Druga odsłona była dla Sowietów trudniejsza, ale kończyli ją prowadząc 3:2. W trzeciej tercji Amerykanie wyrównali grając w przewadze. Niedługo potem wyszli na prowadzenie. Tyle że do końca meczu pozostawało całe 10 minut. Zbyt dużo, by już wtedy myśleć o nieprawdopodobnym rozstrzygnięciu. Trener Brooks krzyczał: - Grajcie swoje. Tak dalej!

Amerykanie rzeczywiście nie rezygnowali z groźnych, ofensywnych akcji. Sporo strzelali. Z każdą minutą goście byli coraz bardziej podenerwowani, momentami bezsilni. W końcówce meczu zrobili to, co w takich sytuacjach w hokeju jest normą. Wycofali bramkarza. Dzięki temu atakowali 6 na 5. Tyle, że nie przyniosło to oczekiwanych efektów.

- Przecież my nigdy nie graliśmy sześciu na pięciu. Nie ćwiczyliśmy tego nawet na treningach, bo trener nie widział takiej potrzeby - wspominał potem Siergiej Szarikow, zawodnik drużyny ZSRR.

Amerykanie w tych końcowych fragmentach starali się już tylko blokować, przeszkadzać, wybić krążek gdzieś dalej od swojej bramki. Publiczność odliczała: Siedem, sześć... Komentujący zawody Al Michaels też dał się porwać emocjom: Morrow do Silka. Zostało 5 sekund do końca. Czy wierzycie w cuda? Tak! Nieprawdopodobne! - brzmiał jego komentarz.

- Pod koniec tego meczu bolały nas uszy. Wrzawa była nieprawdopodobna - wspominał sędzia Larochelle. - Potem świętowanie przeniosło się na ulice, a dobra wiadomość roznosiła się po całym miasteczku. Wszyscy mówili "złoci chłopcy" - przypomina sobie arbiter.

"Lepiej czuł się cały kraj"

- Po tym, jak wyemitowaliśmy to spotkanie w telewizji lepiej czuł się już cały kraj – mówił niedawno Michaels w reportażu ABC. Tym bardziej że drużyna USA rzeczywiście szybko stała się złota. Taki medal wywalczyła dwa dni później po wygranej z Finlandią 4:2. I tak najważniejszy dla wszystkich był triumf z Sowietami. Po zwycięstwie niektórzy jeszcze bardziej nadawali temu starciu znaczenie polityczne, jakby Stany Zjednoczone w zimnej wojnie właśnie osiągnęły nad Związkiem Radzieckim znaczącą przewagę.

Amerykański prezydent Jimmy Carter po sukcesie zaprosił młodych hokeistów na spotkanie i publicznie nazwał "współczesnymi amerykańskimi bohaterami". Już rok później ich triumf opisywał film stworzony przez telewizję ABC "Cud na lodzie". Zresztą w kolejnych latach filmów o bohaterach tamtejszych wydarzeń i samym sukcesie powstawało wiele. Magazyn "Sports Illustrated" wybrał je najważniejszym sportowym wydarzeniem w XX wieku. Dla wielu było ono ważne także ze społecznego punktu widzenia.

Ameryka w latach 70-tych przechodziła trudny czas. Była zmęczoną wojną w Wietnamie. Zaskoczona i zniesmaczona aferą Watergate. Trapiona kryzysem paliwowym i problemami ekonomicznymi, a także wciąż rozpamiętująca jedną z narodowych, sportowych tragedii - przegraną w kosza na igrzyskach olimpijskich w Monachium w 1972 roku. Przegraną z ZSRR 50:51, co było pierwszą porażką Amerykanów w olimpijskiej historii koszykówki. Po tym wszystkim przyszło jednak Lake Placid i cud, który rozpamiętywany był po latach 10, 20, 30, a teraz powraca przy 40. rocznicy. Amerykańskie media znów będą miały co wspominać, przypomną nagrania z meczu, rozmowy z ich bohaterami, może zaskoczą widzów nową anegdotą? Choć wątpliwe, by przez tyle lat zachowało się coś, co nigdy nie zostałoby powiedziane. Teraz Amerykanie oglądają te obrazki jak dobrze znany, ale wciąż ulubiony film z ich dzieciństwa.

- Co my pamiętamy ze swej ostatniej najważniejszej historii? - zastanawiał się obecnie 76-letni Michaels. - Na pewno kilka smutnych dat. Pearl Harbor, zabójstwo prezydenta Kennedy’ego, katastrofę Challengera w 1986, czy zamachy terrorystyczne na Word Trade Center w 2001. To były straszne momenty. Jeśli jednak powiesz komuś "Lake Placid 1980", to od razu powrócą mu przed oczy te wszystkie piękne obrazki. Szybko odpowie: Tak, pamiętam. Byłem wtedy tu, robiłem to i to. Od razu szeroko się uśmiechnie. To działa cały czas.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.