Mariusz Czerkawski dla Gazety: Jestem nowojorczykiem

Po niepowodzeniach w ostatnim sezonie myślałem o zakończeniu kariery. Ale cały czas chciałem grać, czułem wielki głód walki. Kiedy niesprawiedliwie odsunięto mnie od drużyny, chciałem udowodnić, że wszyscy się mylą, a sobie, że rzeczywiście nadaję się jeszcze do NHL. Musiałem tylko dostać jeszcze jedną szansę i znaleźć potwierdzenie. Szansę dostałem w Islanders i na razie wychodzi na moje - mówi Mariusz Czerkawski.

31-letni prawoskrzydłowy świetnie rozpoczął tegoroczny sezon. W siedmiu spotkaniach zdobył siedem bramek - o dwie więcej niż w całym poprzednim sezonie w Montreal Canadiens - i jest wiceliderem strzelców NHL (lepszy o trzy gole jest Ilia Kowalczuk z Atlanta Trashers). Dwie ostatnie bramki Czerkawski zdobył w sobotę we własnej hali z Pittsburgh Penguins, a New York Islanders wygrali 7:2.

Michał Pol: W ubiegłym sezonie wyglądało na to, że to koniec kariery Mariusza Czerkawskiego w NHL. Montreal Canadians dwukrotnie degradowali Pana do niższej ligi AHL. Dziś w barwach Islanders jest Pan jednym z najskuteczniejszych zawodników NHL, Pańska drużyna na czele Atlantic Division, a tytuły w prasie to "Powrót króla" i "Czerkawski w ogniu". Co się dzieje?

Mariusz Czerkawski: To prawda, że tak jak poprzedni sezon należał do najtrudniejszych i najgorszych w karierze, tak obecny zaczął się dobrze jak jeszcze żaden, od kiedy gram w Ameryce. Czy okaże się najlepszy, poczekajmy. Zamiast podpalać się, wolę wszystko przyjmować ze spokojem. W poprzednim było źle, ale wcale nie z winy mojej słabej formy. Ktoś postanowił nie dawać mi szansy, a ja nie potrafiłem przełamać uprzedzeń trenera do mnie. Teraz jestem w klubie, który na mnie stawia, więc po prostu staram się grać najlepiej, jak umiem.

Oglądał Pan ostatnią walkę swojego przyjaciela Dariusza Michalczewskiego? "Tygrys" po tej porażce zastanawia się, czy nie dać sobie spokoju z boksem...

- Niestety, tego samego dnia grałem mecz, więc nie miałem możliwości obejrzeć walki na żywo. Widziałem tylko urywki i komentarze w TVN 24. Strasznie mi szkoda Darka, zwłaszcza że są wątpliwości co do trafności werdyktu. Wiem, że po tej przegranej zastanawia się, czy kontynuować karierę. Będę do niego dzwonił. Jest zbyt wielkim sportowcem, zbyt wiele osiągnął w boksie, żeby nie poradzić sobie z jednym niepowodzeniem. Z drugiej strony każdy sportowiec powinien wiedzieć, kiedy odejść, żeby przedłużająca się kariera nie zaczynała się stawać żałosna. Oczywiście nie twierdzę, że "Tygrys" powinien zawiesić rękawice na kołku już teraz. On sam musi odpowiedzieć sobie na pytanie: "kiedy". Wszystko zależy od tego, jak długo boks będzie sprawiał mu satysfakcję, czy będzie czuł głód walk.

Pytam o wątpliwości Michalczewskiego, bo Pan w ubiegłym sezonie i po nim nie miał ich ani trochę, żeby nadal grać w NHL, choć wszystkie okoliczności były przeciwko Panu.

- Jednak trochę chodziło mi po głowie, żeby powiedzieć: "dosyć!" Ale wcześniej mówiłem sobie, że nie chciałbym kończyć kariery w ten sposób, że lepiej zrobić to w jakiejś dobrej chwili, kiedy jest się na topie, po jakimś udanym sezonie. A zaparłem się głównie dlatego, bo miałem poczucie, że w hokeju nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Ja cały czas chciałem grać jak cholera, czułem wielki głód walki na lodzie. Kiedy jeszcze niesprawiedliwie - jak uważałem - odsunięto mnie od drużyny, poczułem chęć rewanżu, udowodnienia, że wszyscy się mylą. Może nawet bardziej niż wszystkim chciałem udowodnić to samemu sobie. Bo - pomyślałem - może rzeczywiście ja już się nie nadaję do NHL i może lepiej wracać do Europy? Koniecznie chciałem dostać jeszcze jedną szansę i znaleźć potwierdzenie - tak czy tak. Tę szansę dostałem w Islanders i na razie wychodzi na moje.

Mówi Pan, że ten ostatni sezon w Montreal Canadians był najtrudniejszy w karierze. Bardziej niż ten pierwszy w NHL, kiedy musiał Pan udowodnić, że w ogóle nadaje się do najlepszej ligi świata?

- Oczywiście, że pierwszy sezon jest trudny, bo człowiek musi się wszystkiego nauczyć, poznać, jak działa. Pod tym względem dostałem w kość w pierwszym sezonie w Szwecji. Wtedy pierwszy raz wyjechałem na dłużej z Polski, nie miałem żadnych kolegów, nie znałem języka. Było ciężko. W ubiegłym sezonie w Montrealu znałem język, miałem obok siebie dziewczynę i mnóstwo znajomych, ale za to dostałem w kość pod względem sportowym. Do dziś nie do końca rozumiem, co w Canadians nie wypaliło, co poszło źle. Przecież wszystko zaczęło się dobrze. W meczach przedsezonowych zdobyłem najwięcej goli i punktów z całego zespołu. W pierwszym spotkaniu sezonu z Rangersami strzeliłem bramkę i wygraliśmy. W drugim przegraliśmy 1:5. W trzecim siedziałem już na ławce, a w czwartym na trybunach i tak zaczęły się kłopoty.

Czy w trakcie tych kłopotów koledzy z drużyny w jakiś sposób wspierali Pana, czy w NHL każdy raczej zajmuje się swoimi sprawami?

- Zawodnicy z mocną pozycją w klubie, którzy mogli sobie pozwolić na wyrażenie opinii, mówili mi, że to wszystko jest bez sensu, że przydałbym się drużynie. Ale pamiętajmy, że NHL to wielkie pieniądze i wielka konkurencja. Nikt kłopotami rywala nie będzie się przesadnie przejmował.

Walka o pozostanie w NHL wyglądała tak, że w końcu wykupił Pan z Canadiens swój kontrakt.

- Tak naprawdę to oni go wykupili, wypłacając mi mniej pieniędzy, niż mi byli winni. Po prostu zgodziłem się odejść za pewną kwotę, mniejszą od wynegocjowanej w kontrakcie. Układ był taki, że oni oszczędzają pieniądze, a ja jestem wolny i mogę sobie szukać innego klubu.

Czyli, gdyby Pan nie miał ambicji, mógłby Pan siedzieć sobie spokojnie na trybunach, a Canadiens musieliby wypłacać większe pieniądze z kontraktu, blisko 3 mln dol.?

- Dokładnie. Ale gdybym tak zrobił, to po kolejnym sezonie nie miałbym już czego szukać w NHL [w przyszłym roku Czerkawskiemu kończy się tzw. gwarantowany kontrakt - red.] i wtedy raczej już na pewno musiałbym wracać do Europy, choć z łatwo zarobionymi pieniędzmi. Zresztą nie wiadomo, po jakie środki sięgnęliby Canadiens, żeby zmusić mnie do odejścia. Odesłano mnie na farmę - jak mówimy - czyli do AHL. Ale np. bramkarza Artursa Irbe odesłali właśnie do jeszcze niższej ligi - East Coast. Curtis Joseph, bramkarz Detroit Red Wings, który zarabia 8 mln dol. rocznie, też pokutuje na farmie. Po co? Po to, żeby któregoś dnia wkurzył się i nie przyszedł na trening, trzasnął drzwiami. Wtedy klub spokojnie będzie mógł go zawiesić i nie płacić pieniędzy z kontraktu. Bo NHL to nie tylko wielki sport i wielki show. Za kulisami toczy się wielka polityka. Mafia, jak chce się ciebie pozbyć, przysyła ci rybę w kamizelce kuloodpornej, a potem dostajesz kulkę - jak w "Ojcu Chrzestnym". Tu na szczęście tylko wysyłają cię na farmę.

Zdumiewa mnie, że nie czuje Pan urazy do Canadiens za to, jak Pana potraktowali. Na łamach prasy wypowiada się Pan o byłych pracodawcach bardzo poprawnie politycznie, życząc im wszystkiego najlepszego. Skąd ta wielkoduszność?

- Może trochę więcej powiem, jak już skończę karierę (śmiech). Z drugiej strony ludzi, przez których miałem kłopoty, już w Montrealu nie ma. Zmienił się menedżer, jest za to trener, którego bardzo szanuję, zwłaszcza że przez cały czas był po mojej stronie [Claude Julien trafił do Canadiens pod koniec poprzedniego sezonu, a wcześniej pracował z Czerkawskim w Hamilton Bulldogs w lidze AHL - red.]. Dobrze im idzie w sezonie, mnie też. Czemu więc miałbym im źle życzyć? To nie w moim stylu.

Co Pan sobie więc myślał, kiedy w piątkowym meczu w Montrealu kibice buczeli głośno za każdym razem, kiedy był Pan przy krążku?

- To nie było miłe, ale ja odebrałem to jak komplement. Widocznie musiałem być dla nich ważny, bo gdyby mieli mnie gdzieś, nie zauważaliby mnie na lodzie. Rozegrałem w barach Canadiens tylko 43 mecze, a jednak zapadłem im w pamięć. Myślę, że bucząc, chyba wyrażali żal, że dla "Wyspiarzy" potrafię zdobywać bramki, a dla Canadiens nie umiałem. Ja też żałuję, że tak się stało.

Jak to się stało, że znalazł się Pan w Islanders? Kierował się Pan sentymentem?

- Oczywiście, że ten klub był bliski memu sercu, bo spędziłem w nim wspaniałe chwile. Tak naprawdę nigdy nie chciałem stąd odchodzić, ale nie ode mnie to zależało. Po sezonie zmienił się trener [Petera Laviolette zastąpił Steve Stitling - red.] i furtka znów stanęła dla mnie otworem. To "Wyspiarze" pierwsi zadzwonili do mojego menedżera. Miałem kilka innych ofert, ale kiedy usłyszałem tę, to choć miałem na zastanowienie dwa miesiące, postanowiłem od razu wracać do Nowego Jorku. Tu się dobrze czuję, mam tu wielu prawdziwych przyjaciół. Pomyślałem, że po tak trudnym psychicznie sezonie właśnie na Long Island najlepiej odbuduję wiarę w siebie i swój wizerunek. Wszystko wskazuje na to, że się nie pomyliłem. Czuję się Polakiem, kocham swój kraj i po zakończeniu kariery na pewno tu nie zostanę, tylko wrócę do Polski. Ale w głębi serca czuję się też nowojorczykiem, bo nie ma drugiej takiej metropolii na świecie. Jest coś takiego w tym mieście, że ono dodaje energii. To się czuje, mimo że z Nassau Colliseum na Manhattan jest kawał drogi.

Czy Islanders dużo ryzykowali, podpisując z Panem kontrakt?

- Nie za bardzo. Dostali mnie za dobrą cenę [kontrakt Czerkawskiego to ok. miliona dolarów - red.]. Ryzyko jest zawsze, ale i sporo do wygrania. Jeśli zagram taki sezon, jaki chcę, strzelę ze 20-30 goli, awansujemy do play off, ten transfer bardzo im się opłaci. Wiedzieli o tym, więc negocjacje załatwiliśmy błyskawicznie. Podpisałem roczny kontrakt, bo tak chyba jest najbardziej fair i dla nich, i dla mnie. Gdybym się nie sprawdził - odchodzę, ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, mogę kontrakt przedłużyć o jeszcze jeden sezon.

Prasa pisze, że to nie ten sam Czerkawski co kiedyś, że na treningach pracuje Pan za dwóch. To prawda? Po ostatnim sezonie zaczął się Pan przykładać do treningów?

- Tak się zawsze mówi, kiedy po złym sezonie przychodzi lepszy - ludzie szukają przyczyny. Teraz im się wydaje, że pracuję podwójnie, bardziej staram się i przykładam. Tymczasem ja nigdy nie miałem problemów z ciężką harówką na treningach, nigdy nie odpuszczałem i zawsze byłem dobrze przygotowany do sezonu. Jeśli coś zmieniłem, to więcej uwagi i determinacji poświęcam grze obronnej. Wcześniej koncentrowałem się prawie wyłącznie na grze ofensywnej i często mi się za to obrywało - że w obronie jestem nieodpowiedzialny i bezużyteczny. Staram się przykładać do gry w obronie i słuchać poleceń trenera, bo jeśli tego nie zrobię, będzie za mnie grał ktoś inny. Bo tylko gra daje satysfakcję, a satysfakcji nie da się przeliczyć na dolary.