Do końca spotkania rozgrywanego w T-Mobile Arena zostawało 0.6 sekundy, Capitals prowadzili 4:3, a kamera pokazała ławkę Washington. Świętowanie zaczęli już wszyscy, ale szczególnie jeden hokeista cieszył się jak dziecko, które rozpakowuje gwiazdkowy prezent. Aleksander Owieczkin, kapitan Capitals, jeden z najlepszych strzelców w historii ligi, legenda hokeja, wreszcie zdobędzie upragniony puchar. Po 17 latach kariery.
Piąty mecz był kapitalny. Capitals zaczęli mocno, objęli prowadzenie po golu Jakuba Vrany, ale nieustępliwi Knights, niesieni dopingiem miejscowych kibiców, wyrównali po golu Nate'a Schmidta.
Na kolejną bramkę Capitals (15 trafienie w play-offach Owieczkina) też odpowiedzieli, a potem objęli prowadzenie 3:2, po bramce Reilly'a Smitha, po której pod bramką Capitals mocno się zakotłowało. Ale w trzeciej tercji odpowiedzieli. I to dwukrotnie. Pokazali, że to był ich rok. Tak bardzo inny od poprzednich.
Owieczkin przez lata był twarzą Capitals, którzy błyszczeli w fazie zasadnicznej, by w play-offach odpadać w sposób absolutnie nieprzynoszący chwały - przegrywali wygrane mecze, trwonili przewagi, popełniali katastrofalne błędy. I po prostu wymiękali. Szczególnie w starciach z odwiecznymi rywalami, Pittsburgh Penguins.
Ale nie tym razem. Tym razem Caps nie przypominali starych, dobrych Caps. W pierwszej rundzie play-off pokonali Columbus Blue Jackets, podnosząc się po dwóch porażkach na własnym lodowisku. W kolejnej pokonali swoje nemezis, Penguins, decydujące starcie wygrywając na lodowisku rywala. Wreszcie w finale Konferencji Wschodniej pokonali faworyzowanych Tampa Bay Lightning, choć demony przeszłości powróciły - Capitals wygrali dwa razy na wyjeździe, by potem przegrać trzy kolejne mecze. Ale znów pokazali, że ten rok jest inny. I awansowali do finału.
Tam czekała już ekipa, która zadziwiła cały hokejowy świat. Drużyna-debiutant, która jeszcze rok temu w zasadzie nie istniała. Dla Vegas Golden Knights to jest debiutancki sezon w lidze. I drużyna, zestawiona z zawodników niechcianych w innych ekipach - przed sezonem Vegas mogli wybrać po jednym graczu z każdej ekipy NHL, tych spośród tych, którzy nie zostali zastrzeżeni - przebojem zawojowała całą ligę. Po wygraniu Dywizji Pacyfiku, w kolejnych fazach play-off ogrywała starych wyjadaczy z Los Angeles Kings i San Jose Sharks, by w finale Konferencji Zachodniej pokonać Winnipeg Jets, w zasadzie przez większość fachowców uznawanych za zdecydowanych faworytów tej konfrontacji.
Ale w finałach to, co niosło Vegas przez całe play-offy, przestało działać. W poprzednich seriach to ich rywale ostrzeliwali słupki i poprzeczki, a widok bramkarza Vegas, Marca-Andre Fleury'ego poklepującego z wdzięcznością konstrukcję bramki był jednym z najczęstszych obrazków podczas transmisji. W finale z Caps szczęście się odwróciło - to gracze Vegas celowali w słupki. Szczególnie jedno pudło przejdzie do historii. To Jamesa Neala w meczu numer 4.
James Neal's first period miss proves to be turning point of Game 4 #Capitals https://t.co/Vyno20Safb pic.twitter.com/a0fVtRIrom
- Capitals Report (@capitals_fanly) 5 czerwca 2018
Było 0:0, Capitals prowadzili po trzech meczach 2-1, ale gra nr 4 przebiegała pod ich całkowite dyktando. James Neal musiał wykorzystać tę sytuację. Miał przed sobą pustą bramkę i krążek na kiju. Ale nie wykorzystał - trafił w wewnętrzną cześć słupka. Pięć minut później Capitals dostali grę w przewadze. I wykorzystali ją. A potem wyszli na prowadzenie 3:0. Wygrali mecz nr 4 6:2 i przed piątym starciem objęli prowadzenie 3-1. Jedyną ekipą w historii, która zdołała wyciągnąć ze stanu 1-3 finałową rywalizację, byli Toronto Maple Leafs. W 1942 roku... I na razie tak pozostanie.