Angielski kibic powiedział nam, co myśli po finale Euro. "Nigdy"

Dawid Szymczak
- Kiedy, k***, jak nie teraz? To była ta okazja! Ale znowu to samo! Nie potrafimy! I tyle! Prędzej pie***one Derby County coś wygra niż wielka reprezentacja Anglii - emocjonuje się Ben, z którym rozmawiam w pociągu po finale Euro. Jest kibicem Derby. - Ale mi się w życiu trafiło, co? Taki klub i taka reprezentacja. Wiecznie wychodzę ze stadionu wkurzony - mówi. Rozczarowanie mieszało się ze złością również na boisku i na pierwszych stronach gazet. Po porażce 1:2 z Hiszpanią Anglia płacze i przeklina na przemian.

Jude Bellingham zaraz po ostatnim gwizdku skulił się na murawie, ukrył twarz w dłoniach i płakał pocieszany najpierw przez Harry’ego Kane’a, a później Garetha Southgate’a. Gdy zebrał się z murawy, emocje wciąż w nim buzowały. Wyżył się na stojącej przy bocznej linii lodówce, która po solidnym kopnięciu odskoczyła na kilka metrów, ale pozostała w jednym kawałku. Bellingham uspokoił się dopiero w towarzystwie najbliższej rodziny, siedzącej tuż za ławką rezerwowych.

Zobacz wideo Wygrali Euro 2024! Żadnych wątpliwości: Najlepsi

Większość angielskich piłkarzy po meczu upadła na murawę. Jordan Pickford długo się z niej nie podnosił. Ocierał łzy. Później przytulał się z kolejnymi kolegami. Pragnienie zwycięstwa było w nim tak silne, że przechodząc ze srebrnym medalem tuż obok pucharu przyozdobionego już żółto-czerwonymi wstążkami na cześć Hiszpanów, wybuchł płaczem raz jeszcze. I później znów, gdy Alvaro Morata podniósł trofeum. Anglicy honorowo poczekali, aż zwycięzcy finału odbiorą nagrodę, ale praktyka wśród piłkarzy była różna: część patrzyła na radość rywali, część błądziła wzrokiem po pustych trybunach albo wbijała wzrok w murawę.

Później, tuż za strefą mieszaną, gdzie piłkarze udzielają po meczu krótkich wywiadów, nastolatkowie z Anglii składali flagę wykorzystaną podczas ceremonii otwarcia. Gdy zobaczyli Harry’ego Kane’a, który rozczarował również w finale i został zmieniony już po godzinie, zaczęli mu bić brawo. Kapitan wydawał się tym absolutnie zaskoczony i zmieszany. Podniósł tylko dłoń w geście przeprosin i przemknął do stojącego kawałek dalej autobusu.

Te wyliczenia mówią wszystko. "My nigdy niczego nie wygramy!"

Z trybun Stadionu Olimpijskiego w Berlinie wyglądało to tak, jakby finał Euro 2024 zaczął się z godzinnym opóźnieniem - dopiero od drugiej połowy. Przed przerwą wydarzyło się niewiele - ostrożna jak zawsze Anglia spotkała się z nieco bardziej zdenerwowaną niż zwykle Hiszpanią. Ale jak już mecz się rozkręcił, śledziło się go z zapartym tchem. Zaraz po przerwie z piłką wdarł się w pole karne Lamine Yamal i wypatrzył nadbiegającego z drugiej strony Nico Williamsa. Dograł mu, a on - jak na jednego z najlepszych zawodników turnieju przystało - wykończył akcję pewnym strzałem. Anglia znów po stracie gola zaczęła grać lepiej. Całą fazę pucharową przebrnęła odrabiając straty - ze Słowacją w 1/8 finału wyszła na 2:1 po dogrywce, ze Szwajcarią odniosła zwycięstwo po rzutach karnych, a z Holandią w półfinale gola na 2:1 strzeliła w ostatniej minucie podstawowego czasu. Zawsze wychodziła z opresji i ostatecznie znajdowała sposób, by zwyciężyć. Dziennikarze i eksperci powoli zaczynali wierzyć w niezniszczalność swojej reprezentacji, porównywali ją do Realu Madryt, który przyzwyczaił do zwyciężania niezależnie od okoliczności i poziomu gry. Przeciwko Hiszpanii też wszystko wydawało się przebiegać zgodnie ze znanym scenariuszem, bo rezerwowy Cole Palmer na kwadrans przed końcem strzelił wyrównującego gola. I przez kilkanaście kolejnych minut na trybunach euforia mieszała się z ulgą, aż w końcu zwycięską bramkę dla Hiszpanii zdobył Mikel Oyarzabal i w angielskich sektorach jak zwykle pojawił się smutek.

Anglicy mają to wszystko policzone: na jakikolwiek triumf w męskiej piłce czekają od 1966 r. Cierpią więc od 58 lat, od dokładnie 21 169 dni. W tym czasie w reprezentacji zagrało 457 zawodników z 70 różnych klubów, prowadzonych przez 18 selekcjonerów - i żaden nie potrafił tego zmienić, dlatego coraz więcej mówi się o klątwie i fatalnym przeznaczeniu. Odkąd kapitan Bobby Moore odebrał z rąk królowej Elżbiety II ostatnie trofeum po zwycięstwie nad RFN, odbyło się 29 turniejów i Anglia na żadnego z nich nie wygrała, mimo że na dwóch ostatnich mistrzostwach Europy pojawiała się w finałach. Ostatni raz, gdy zdobyła trofeum, za kufel piwa płaciło się w pubach około 1,80 funta, a nie 4,70. Dopiero trzy lata po jej triumfie na księżycu stanął pierwszy człowiek, a pięć lat później został wysłany pierwszy mail. Nie istniała jeszcze kostka Rubika, nie było w Anglii bankomatów.

Patrząc z tej perspektywy, łatwiej zrozumieć kotłujące się w Anglikach negatywne emocje. Po meczu najdłużej słuchałem zwierzeń przywołanego na wstępie Bena, czterdziestokilkulatka, który często uciekał w ironię i sarkazm, by jakoś poradzić sobie z kolejnym zawodem. Trzeźwo ocenił, że Anglia nie zasłużyła na zdobycie mistrzostwa, a Hiszpania przez cały turniej grała znacznie lepiej, ale już przebieg samego finału, w którym Anglia do 86. minuty miała remis 1:1 i wydawała się tak samo zdolna do objęcia prowadzenia jak Hiszpania, tłumaczy klątwą. - Tak, za dwa lata mistrzostwa świata… Ale ile można się tak pocieszać? My nigdy niczego nie wygramy! Nie wygramy i już! Nieprędko pojawi się lepsza okazja. To nie dla nas. I tyle. Prędzej Derby County coś wygra - uśmiechnął się, bo mowa o zespole, który ostatni sezon spędził w trzeciej lidze i wywalczył awans z drugiego miejsca. - Widzisz, nawet tam drugie miejsce, a nie pierwsze. Może to we mnie jest problem?! Może ja przynoszę pecha wszystkim drużynom, którym od małego kibicuję?

Porażka obudziła w Anglikach najgorsze instynkty. Byli nawet siebie nawzajem

Po meczu niewiele zostało z przyjemnej atmosfery, w której Hiszpanie i Anglicy potrafili razem tańczyć do muzycznych hitów ze swoich stacji radiowych i wzajemnie częstować się piwem. Porażka obudziła w Anglikach najgorsze instynkty - wyżywali się na śmietnikach i wagonach pociągów, zaczepiali świętujących Hiszpanów, wdawali się nawet w bójki między sobą. Choćby przed dworcem głównym, już dobre dwie godziny po meczu, policja miała pełne ręce roboty i biegała od jednej grupy do drugiej, by rozdzielać najbardziej agresywne osoby.

A jeśli wsłuchać się w głos tych nieco spokojniejszych, którym porażka rozplątała język i obudziła w nich potrzebę terapeutycznego wypluwania z siebie przemyśleń dotyczących reprezentacji, to Gareth Southgate nie ma w niej przyszłości. Wykonał dobrą robotę, docierając minimum do ćwierćfinału każdej imprezy od mundialu 2018, ale nie przerwał cierpienia, a podczas Euro 2024 nie wykorzystał w pełni potencjału zawodników, którymi dysponował. On sam nie chciał na gorąco po meczu deklarować, co zamierza. Kontrakt ma do końca tego roku. Dalej: kapitan Harry Kane nawet nie budzi złości, ale politowanie. Półka w jego domu ugina się od indywidualnych nagród, ale wciąż nie ma w karierze żadnego zespołowego triumfu. I to też powoli wygląda na klątwę, bo nie dość, że jego debiutancki sezon w Bayernie Monachium był pierwszym od lat, w którym maszyna do wygrywania akurat się zacięła, to jeszcze grał w trzech finałach klubowych rozgrywek oraz dwóch finałach Euro i zawsze schodził z boska pokonany. 

Wielu ekspertów i dziennikarzy twierdzi, że tegoroczna porażka boli nawet bardziej niż ta sprzed trzech lat. Wtedy Anglia przegrała na Wembley z Włochami dopiero po rzutach karnych, ale do Niemiec pojechała w silniejszym składzie, po sezonie, w którym wielu jej piłkarzy było głównymi bohaterami w swoich klubach - od Jude’a Bellinghama w Realu Madryt i Cole Palmera w Chelsea zaczynając, idąc przez Bukayo Sakę i Declana Rice’a z Arsenalu, aż na Philu Fodenie z Manchesteru City kończąc. Anglia wydawała się też mało angielska, bo wreszcie potrafiła wychodzić z opresji, wytrzymywać presję w najważniejszych momentach i lepiej od rywali wykonywać rzuty karne, co przez lata było jej zmorą. Tylko jak zwykle na koniec przegrała.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.