To tutaj Hitler urządził igrzyska propagandy, gdy pod przykrywką sportu pokazywał światu, jak przyjemnie potrafi być w budowanym przez niego reżimie. I to tutaj Jesse Owens, ciemnoskóry sportowiec z USA, zdobył cztery złote medale, godząc prosto w nazistowską ideologię, czym ostatecznie zepsuł Führerowi humor. A gdy już sportowcy wyjechali, trenowali tam chłopcy z Hitlerjugend. Podczas II wojny światowej wzmocnione stadionowe tunele spełniały rolę bunkrów, a w administracyjnych budynkach produkowano broń i magazynowano amunicję. Stąd też w 1945 r. nadawało propagandowe radio.
Dlatego po wojnie, gdy Niemcy zaczęli spowiadać się z grzechów i pracować nad przeszłością, mieli z tym stadionem wielki problem. Dyskusja co z nim zrobić trwała, ale historia pisała się dalej. To tutaj mszę po zjednoczeniu NRD I RFN odprawił Jan Paweł II, a pamiętne koncerty grali Stonesi, Madonna i Michael Jackson. I to tutaj Zinedine Zidane przyłożył z główki Marco Materazziemu, Usain Bolt rekordowo szybko przebiegł 100 i 200 m, a Barcelona ostatni raz wygrała Ligę Mistrzów.
Tę całą historię czuć, gdy jest się na miejscu. Wychodzisz z pociągu, docierasz do parku i wreszcie możesz odetchnąć, bo tłum się przerzedza, a drzewa dają cień. Wielgachny stadion wyłania się znienacka. Potrafi przytłoczyć. Mijasz dwie wieże, między którymi wciąż wisi pięć olimpijskich kół - niejedyne wspomnienie zachowane z igrzysk w 1936 r. Jeśli masz czas na kilkudziesięciominutowy spacer, napotkasz kilkumetrowe rzeźby idealnych Aryjczyków - wysokich, muskularnych, z kwadratowymi szczękami. Zobaczysz pęknięty dzwon, który ucierpiał, gdy zatraceni w denazyfikacji Brytyjczycy zburzyli blisko 80-metrową wieżę, w której Niemcy urządzili muzeum I wojny światowej. Ale wielkość tego stadionu najlepiej poczujesz, gdy w pośpiechu będziesz szukał swojego wejścia na trybunę. Albo - jeśli jesteś dziennikarzem - pobiegniesz na konferencję prasową, gubiąc się w jego katakumbach. Wszystko tutaj jest solidne i ciężkie. Takie, jak miało być, gdy Hitler wyobrażał sobie ten stadion jako pomnik dumy III Rzeszy o wiecznej trwałości.
Ale tego wszystkiego by nie było, gdyby nie Carl Diem - zakochany w igrzyskach działacz sportowy, wykładowca uniwersytecki i poczytny dziennikarz. Berlin miał je zorganizować już w 1916 r., jednak plany pokrzyżowała I wojna, a później Niemcy zostali wykluczeni z udziału w dwóch kolejnych igrzyskach olimpijskich. Pragnienie Diema, by najlepsi sportowcy z całego świta rywalizowali na jego oczach, w jego kraju, z niemieckimi sportowcami, było coraz większe. Ale akurat Adolf Hilter, który mógł spełnić marzenia Diema, uważał igrzyska za obrzydliwe przedsięwzięcie sterowane przez masonerię i Żydów. W dodatku ideały internacjonalizmu i inkluzywności stojące za igrzyskami były całkowicie sprzeczne z jego światopoglądem. Diem zaczął więc od Josepha Goebbelsa, ministra propagandy, oświecenia publicznego i informacji. Przedstawiał mu ideę, którą dziś nazwalibyśmy "sportwashingiem": że Niemcy pokażą się z najlepszej strony, że uspokoją podejrzliwych z różnych stron świata, że przekonają do nazizmu nieprzekonanych, wyprodukują z zawodów sygnał na żywo i dotrą z przekazem do każdego niemieckiego domu, a przy tym niemieccy sportowcy z pewnością udowodnią wyższość aryjskiej rasy nad pozostałymi. By dobrze wypaść w oczach zagranicznych krytyków, włączyli do reprezentacji Helenę Mayer, szermierkę żydowskiego pochodzenia, by była żywym dowodem, że oskarżenia o antysemityzm są znacząco przesadzone. W tym samym czasie za miastem rósł już obóz koncentracyjny Sachsenhausen.
Diem nie należał do NSDAP, ale chwycił się z nazistami pod rękę, by zorganizować igrzyska i samemu wdrapać się na najważniejsze sportowe posady. Goebbels pobiegł z pomysłem do Hitlera, a jego ogarnęła gigantomania. Na rozpoczętą już budowę Deutsches Stadionu w dzielnicy Charlottenburg, który miał gościć odwołane kilkanaście lat wcześniej igrzyska, machnął ręką. Kazał postawić nowy stadion - wielki na 110 tys. miejsc, piękny, nowoczesny, ale i nawiązujący do starożytnych greckich tradycji, których - według własnej propagandy - Aryjczycy mieli być spadkobiercami. Stąd też 136 filarów pokrytych wapieniem, kolumny i liczne zdobienia. Samo osadzenie stadionu w ziemi miało z kolei przywoływać skojarzenia z rzymskim Koloseum, a wykorzystanie marmuru, granitu i trawertynu zapewnić trwałość na wieki. Wrażenie na gościach miało też zrobić sześć wielkich wież, z których każda w nazistowskim wyobrażeniu symbolizowała jedno z wielkich niemieckich plemion: Bawarczyków, Frankończyków, Szwabów, Fryzów, Sasów i Prusaków. Na zdjęciach z czasów igrzysk uderza też wszechobecność swastyk. Powiewały nad stadionem, "zdobiły" jego najmniejsze elementy, wisiały tuż obok olimpijskich symboli.
Arthur J. Daley, dziennikarz sportowy "New York Times", tak korespondował z Berlina: "To największe wydarzenie sportowe wszech czasów. Igrzyska świetnie zorganizowane i doskonałe pod względem przygotowania. Sama obecność Herr Hitlera wystarczała, by dodać niemieckim sportowcom imponujących skrzydeł do robienia rzeczy, o których nigdy wcześniej nawet nie marzyli". Wcześniej sam opisywał możliwy bojkot igrzysk z powodu antysemityzmu gospodarzy.
Wydatki były olbrzymie. Hitler wciąż dosypywał do pierwotnych planów. Dziennikarze i sportowcy zachwycali się później imponującą wioską olimpijską, w której zorganizowano strefy relaksu, restauracje, teatry i sale telewizyjne. Była tam sauna, wykopano też sztuczne jezioro. Nawet egzotyczne ptaki z berlińskiego zoo na kilka tygodni zmieniły swój dom, by ćwierkać nad uchem najlepszych sportowców.
Tylko Jesse Owens, 23-letni lekkoatleta ze Stanów Zjednoczonych, był na tych igrzyskach sprawniejszy od nazistowskiej propagandy. Zdobył cztery złote medale - w biegu na 100 i 200 m, w skoku w dal, a także w sztafecie 4x100 m. Wygrywał na oczach zakochujących się w nim kibiców i rozzłoszczonego Hitlera, który przede wszystkim w skoku w dal liczył na zwycięstwo Luza Longa. Legenda głosi, że dyktator nie podał Owensowi ręki. I jest to historia tak popularna, że usłyszał ją od przewodnika nawet dziennikarz "The Athletic", który zwiedzał stadion kilka tygodni przed rozpoczęciem Euro. - Hitler wolałby sobie odciąć tę rękę niż podać ją czarnoskóremu mężczyźnie - powiedział przewodnik. Ale to nie do końca prawda. Hitler, owszem, nie podał mu ręki, ale nie podał jej żadnemu zwycięzcy już od drugiego dnia igrzysk. Po inauguracji zawodów przedstawiciele Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego poprosili go bowiem, by gratulował każdemu sportowcowi z podium, a nie jedynie Niemcom. Zdecydował więc, że w ogóle zrezygnuje ze składania gratulacji.
Publiczność na Stadionie Olimpijskim była pod gigantycznym wrażeniem występów Owensa. Skandowała jego nazwisko i przywoływała bliżej swoich sektorów. Ale i on doceniał Niemców za to, że w wiosce olimpijskiej został umieszczonych w tych samych pokojach, co biali członkowie amerykańskiej reprezentacji. Ku wielkiemu zdziwieniu mógł też korzystać z tej samej restauracji, co pozostali. W Stanach Zjednoczonych rozkwitał rasizm i nie było to wówczas normą. Ale zachwyty zachwytami. Naziści, widząc rodzący się fenomen, chcieli mieć nad nim kontrolę. Wysyłali więc swoich agentów bezpieczeństwa, by dokładnie wiedzieli, kiedy i z kim spotyka się Owens. Przechwytywali też listy, które kierowali do niego fani, ale również ludzie chcący podnieść świadomość zagranicznych sportowców na temat okrucieństw, których naziści dopuszczali się już wtedy wobec politycznych przeciwników, Żydów, Romów i innych.
Później stadion miał sporo szczęścia, bo niemal nienaruszony przetrwał bombardowanie aliantów. Prawdopodobnie dlatego, że służył pilotom bombowców jako doskonały punkt orientacyjny. Ale po wojnie jego losy były skomplikowane. Tak rozległa infrastruktura każdemu wydawała się na tyle użyteczna i potrzebna, że wstrzymywał się przed zniszczeniem jej z powodów etycznych. Najpierw Armia Czerwona utworzyła tam swój garnizon, a po jej wycofaniu miejsce zajęli Brytyjczycy i zajęli się zdrapywaniem pozostałości po nazistach - honorowa trybuna, z której Hitler oglądał igrzyska, została przebudowana i skrócona o metr, zniknęły wszechobecne swastyki, a basen w Parku Olimpijskim został otwarty dla ludzi.
Ale przeciwnicy stadionu po latach wciąż mówili tak: bunkier Hitlera w Berlinie został zalany betonem, by nigdy nie stał się miejscem upamiętnienia, więzienie Spandau, w którym samobójstwo popełnił Rudolf Hess, także zostało zniszczone, a ogromny nazistowski pomnik wciąż stoi raptem kilkanaście kilometrów od centrum Berlina.
Kilkanaście lat po wojnie obok stadionu powstało schronisko dla młodzieży, a stadion stał się celem wycieczek szkolnych, na których nie unikano trudnych tematów i nie fałszowano jego historii. W 1963 r. wprowadziła się tam Hertha Berlin, dwa lata później przyjechali Stonesi, a po upadku Muru Berlińskiego mszę na stadionie odprawił Jan Paweł II. Stadion był oswajany. Mieszkańcy Berlina zaczynali gromadzić wspomnienia inne niż niesławne igrzyska. Pierwszy mecz w życiu? Często odbył się właśnie na tym stadionie. Najlepszy w życiu koncert? Właśnie tam. Wspaniała szkolna wycieczka? Też tam. Problemy oczywiście też się zdarzały. W 1994 r. mecz Niemcy - Anglia został zaplanowany na 20 kwietnia, czyli w dniu urodzin Hitlera. Obawa, że na trybunach pojawią się neonaziści była na tyle duża, że spotkanie zostało odwołane.
Mówią, że Olympiastadion jak w soczewce skupia cały problem i złożoność dyskusji o niewygodnej historii Niemiec. Na jego przykładzie widać, jak trudno obchodzić się z tą historią: zburzyć wszystko i więcej do tego nie wracać, zostawić w spokoju i pozwolić się powolnie rozpadać, czy korzystać, a przy okazji przypominać ludziom, co się w tym miejscu wydarzyło? Dyskusja trwa od lat. Była szczególnie ożywiona po wojnie, później po zjednoczeniu Niemiec, w latach 90., gdy Berlin znów chciał organizować igrzyska, które ostatecznie trafiły do Sydney oraz przed mistrzostwami świata w 2006, gdy stadion przechodził ostatni poważny remont i zyskiwał dach. Ale stadion to nie wszystko. Niemcy zastanawiali się też, co zrobić choćby z rzeźbami porozrzucanymi w całym parku.
Martin Glass, który jest berlińskim architektem odpowiedzialnym za renowację stadionu, opowiada w "The Athletic": - Nigdy nie było poważnej dyskusji o zburzeniu Olympiastadionu. Jeśli już, zastanawiano się, czy można go dalej wykorzystywać, czy należy zbudować nowy stadion. Wszyscy byli świadomi, że wchodzimy na bardzo grząski grunt z uwagi na historię tego budynku. Dlatego za każdym razem, gdy przebudowywaliśmy stadion, wywieraliśmy presję na niemiecki parlament, by zbudować również muzeum lub zorganizować stałą wystawę, która opowiadałaby całą polityczną historię tego miejsca.
Peter Strieder, minister rozwoju Berlina w latach 1996–2004, najgłośniej narzekał, że pomijając swastyki i popiersia Führera, cały olimpijski teren został zachowany dokładnie w taki sposób, w jaki życzyłyby sobie Hitler. Był zwolennikiem tego, by cały teren solidnie przebudować. Historycy sztuki odpowiadali mu, że jeśli usunie się z historii wszystko, co niewygodne, nic już nie będzie prowokowało do dyskusji na temat nazistowskiego zła. Władze Berlina stanęły po stronie historyków. Większość "aryjskich posągów" - jak mawiają ich przeciwnicy - pozostała na miejscu, ale przed nimi stanęło kilkadziesiąt tablic z najważniejszymi informacjami.
Ale w ostatnich tygodniach, po sukcesie wyborczym skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec (AfD), Niemcy znów zastanawiają się, czy tabliczki przed stadionem, a patrząc szerzej - cały sposób radzenia sobie ze splamionym przez nazistów okresem historii, jest wystarczający i właściwy. Politycy, którzy byli karani za używanie nazistowskiego języka, jak jeden z liderów partii Björn Höcke, albo wyrzucani z delegacji do Parlamentu Europejskiego, jak Maximilian Krah za udzielenie wywiadu, w którym powiedział, że członkowie SS niekoniecznie byli przestępcami, zdobyli rekordowe 15,9 proc. głosów w wyborach do Europarlamentu. We wrześniowych wyborach związkowych AfD prawdopodobnie odniesie zwycięstwo w trzech landach. Niemcy jeszcze raz zastanawiają się, gdzie popełnili błąd i która lekcja historii jest nieczytelna.
Wracając do stadionu - jeśli dziś zapyta się młodych o skojarzenia z tym miejscem, raczej nie wspomną o igrzyskach sprzed blisko 90 lat. Powiedzą o koncertach Coldplay albo Metalliki. O meczach Herthy Berlin albo jednym z tych wieczorów, kiedy zagląda tam wielki futbol - o Lidze Mistrzów, Euro albo mundialu. W niedzielę skończą się mistrzostwa, ale nie dyskusja o Stadionie Olimpijskim. Głosy, że trzeba go wyburzyć, raczej już nie wybrzmią. Wrócą za to opinie, że tablice, które w założeniu miały "pozwolić zachować historię tego miejsca i zapewnić odwiedzającym informacje, które umożliwią im niezależne i krytyczne myślenie o tym miejscu", nie są wystarczające.
Ba, dyskusja będzie tylko głośniejsza, jeśli potwierdzą się informacje, że Niemiecki Komitet Olimpijski, wspierany przez berlińskich polityków, przygotowuje ofertę na igrzyska olimpijskie w 2036 r., by równo po stu latach znów zaprosić najlepszych sportowców i jeszcze raz zmierzyć się z tą historią.