"Po co nam kasa, skoro jesteśmy na drodze na cmentarz?". Polityczna wojna o Euro w Hiszpanii

Jakub Kręcidło
UEFA postawiła sprawę jasno: bez kibiców nie ma Euro. Baskowie zadeklarowali: wpuścimy 25 proc. kibiców. Tylko potem powiedzieli: "ale..." i w ten sposób doprowadzili do tego, że stracą prawo do organizacji mistrzostw Europy, co - według wielu - było ich celem.

W poniedziałek UEFA ma oficjalnie potwierdzić to, co dziś wiemy na 99 procent - "polska grupa" swoje mecze rozegra w Sewilli, a La Cartuja ugości też jedno ze spotkań 1/8 finału.

Pomysł organizacji meczów mistrzostw Europy w stolicy Kraju Basków od początku budził wielkie emocje. W końcu w Bilbao reprezentacja Hiszpanii ostatni raz grała blisko 54 lata temu i, jak podkreślał nawet sam premier lokalnego parlamentu Iñigo Urkullu, nie jest tam zbyt mile widziana. Lokalni nacjonaliści przez ostatnie półtora roku starali się za wszelką cenę "przekonać" władze do porzucenia pomysłu gry w Bilbao, organizując manifestacje na ulicach miasta, na których niesiono plakaty z kapitanem reprezentacji Sergio Ramosem, któremu twarz rozbija Eric Cantona, czy wykorzystując drona z flagą: "Nie dla Euro" do przerwania jednego z meczów na San Mames. Ich starania nie przyniosły skutku. Ale to, co nie udało się baskijskim nacjonalistom, najprawdopodobniej uda się pandemii. 

"Nieważne, kto gra. Ważne, że gra". Baskowie byli gotowi zgodzić się na Euro, bo liczyli na zyski z kibiców. A że trybuny pełne nie będą, to trzeba było szukać sposobu na ucieczkę

Nikt w Kraju Basków nie ukrywał, że głównym powodem na zielone światło dla Euro jest kasa. Xabier Ochandiano, który w baskijskim parlamencie jest odpowiedzialny za ekonomiczny rozwój, przewidywał, że zainwestowanie 5,5 miliona euro może przynieść nawet 84 miliony dla lokalnych biznesów. Hasło "Nieważne, kto gra. Ważne, że gra" było najczęściej powtarzanym argumentem "za" organizacją mistrzostw. Pandemia zmieniła jednak wszystko. Nie dość, że turniej został odłożony o rok, to jeszcze znacząco zredukować należało plany ekonomiczne, pierwotnie zakładające najazd na Bilbao 200 tysięcy fanów futbolu. Choć Luis Rubiales, prezes federacji, przekonywał, że "Euro i tak się zwróci dzięki ekspozycji medialnej, bo Bilbao stanie się rozpoznawalne na całym świecie", to Baskowie uznali, że polityczny koszt jest dla nich za duży. A pandemia, jakkolwiek to nie zabrzmi, była idealną wymówką.

Zobacz wideo Atletico pozostaje faworytem LaLiga? "To jest największy problem Barcelony"

UEFA uznała, że Euro musi odbyć się z kibicami, nawet gdyby trybuny miały zostać wypełnione w ledwie 25 proc. Baskowie, jak podawały lokalne media, otworzyli swoje drzwi i zadeklarowali, że chętnie ugoszczą fanów. Ale, jak okazało się niedługo później, był to wyłącznie PR-owy gest. UEFA nakazała miastom przygotowanie kryteriów, które muszą zostać spełnione, by fani pojawili się na stadionach. Baskowie przygotowali listę siedmiu wymogów i domagali się spełnienia wszystkich, by dać zielone światło grze z kibicami. A do tego większość z nich jest nierealna do spełnienia.

Temat organizacji Euro w Kraju Basków znów stał się centrum politycznej wojny. A Hiszpanie zastanawiają się: chodziło o zdrowie czy o znalezienie wymówki?

Kraj Basków jest regionem, który w tym momencie jest najmocniej dotknięty pandemią w Hiszpanii, w której, np. w Barcelonie, organizowane były koncerty na pięć tysięcy ludzi ("Love of Lesbian" w Palau San Jordi, 27 marca, był na nim np. prezydent Barcelony Joan Laporta). Politycy z Bilbao twierdzą, że trzeba za wszelką cenę zachować szczególną ostrożność. Dlatego, by wpuścić kibiców na trybuny San Mames, domagają się, by "średnia liczba przypadków na 100.000 mieszkańców w okresie 14 dni była mniejsza niż 40", podczas gdy obecnie, podczas czwartej fali, wynosi ona 450. Oczekują, by "populacja w Kraju Basków i w całym kraju była zaszczepiona co najmniej w 60 proc.", podczas gdy obecnie zaszczepionych jest ok. 14-15 proc. Hiszpanów, a do poziomu wymaganego przez Basków w kraju dotrą najwcześniej w sierpniu. Poza tym domagano się też, by "liczba łóżek covidowych zajętych w szpitalach w Kraju Basków nie przekraczała 8 proc." i by "na oddziałach intensywnej terapii zajętych było mniej niż 2 proc. łóżek".

Liczba praktycznie niemożliwych do spełnienia warunków każe zastanawiać się, czy Baskowie nie wykorzystali pandemii do tego, by "wykręcić się" z organizacji mistrzostw. To wywołało wściekłość RFEF, która w komunikacie pisała, iż "niemożliwe jest, by na San Mames pojawili się kibice", ale też sprawiło, że sprawa Euro stała się przedmiotem politycznej wojny. Politycy z różnych partii przerzucają się odpowiedzialnością. Przedstawiciele Partido Popular (Partia Ludowa) oskarżają premiera Urkullu o "chęć odcięcia się od mistrzostw Euro, bo ma alergię na Hiszpanię". – Wymogi rządu to wymówki, by wycofać się, czyli zrobić coś, co od początku planowano. Urkullu stawia na pierwszym miejscu ideologię, a nie potrzeby miasta, które wiele by zyskało na organizacji turnieju – grzmi Raquel Gonzalez, szefowa baskijskiego oddziału PP. 

W Kraju Basków z radością przyjęli prawo organizacji Tour de France. Ale Euro? Zdecydowanie nie. Tym bardziej że to "zmaskulinizowany turniej", a piłka nożna to sport "dyskryminujący kobiety"

W podobnym tonie wypowiadał się burmistrz Bilbao. – To jasne jak słońce, że Euro jest dla nas wielką szansą – powiedział Iñaki Azkuna. Ale presja polityczna pojawiała się z różnych stron, a doskonale widać ją też w mediach społecznościowych, gdzie separatyści ścierają się z prohiszpańskimi mieszkańcami regionu. Premier Urgullu przyznał, że "nie identyfikuje się z hiszpańskimi barwami", ale jego była partia, PNV (Nacjonalistyczna Partia Basków), podkreślała, że jest za organizacją turnieju. Asier Gonzalez z EH Bildu, innej nacjonalistycznej partii, powiedział, że "jeśli Euro odbyłoby się bez kibiców, to Hiszpania byłaby zwycięzcą, a przegranym byłoby Bilbao i cały baskijski naród”. Zrezygnowania z organizacji turnieju domagała się też Carmen Muñoz z lewicowej koalicji Elkarrekin Podemos, zdaniem, której mistrzostwa Europy to "zmaskulinizowany turniej", a piłka nożna to sport "dyskryminujący kobiety". Kobieta narzekała też na niesprawiedliwy podział pieniędzy. – Organizacja Euro niosłaby za sobą same problemy. To się dzieje, gdy dochodzi do niekontrolowanego uwolnienia testosteronu – twierdziła Muñoz. 

Entuzjazmu, z którym Baskowie przyjęli np. prawo do organizacji trzech etapów Tour de France w 2023 roku czy, swego czasu, imprezy wręczenia nagród MTV Europe, przy okazji Euro nie widać. I nic się w tej kwestii nie zmieni. – Szkoda, że nie zobaczymy reprezentacji w Bilbao, ale jeśli tak uznał rząd, niech będzie – powiedział Javier Clemente, selekcjoner baskijskiej reprezentacji, który ostro skrytykował plany przeniesienia turnieju do Sewilli. – Skoro w Kraju Basków twierdzą, że organizacja mistrzostw jest niebezpieczna, to nie rozumiem, dlaczego w Madrycie czy Sewilli mieliby się zgodzić na przejęcie turnieju, skoro nadchodzi kolejna fala. Po co nam kasa, skoro jesteśmy na drodze na cmentarz? – zastanawiał się znany hiszpański szkoleniowiec, który uważa, że w obecnej sytuacji jedynym słusznym rozwiązaniem byłoby wywiezienie turnieju poza Hiszpanię.

Zamiast Bilbao, będzie Sewilla. Polacy na jeden mecz trafią do piekła – latem ten, kto może, ucieka z Andaluzji tam, gdzie chłodniej

Z innego założenia wychodzą władze RFEF. Jej prezes, Luis Rubiales, po tym, jak dowiedział się o kłopotach Bilbao, zaczął lobbować za przeniesieniem czterech meczów do Sewilli. Tam sytuacji pandemicznej do idealnej daleko, ale jest ona znacznie lepsza niż w Kraju Basków. Andaluzyjczycy ochoczo przystali na plan przejęcia mistrzostw, tym bardziej że mają znakomite relacje z federacją (często grają tam różne reprezentacje, RFEF organizuje tam finały Pucharu Króla, a ostatnio też Superpuchar). Ale załatwienie tego od strony formalnej nie było łatwe. Teoretycznie, UEFA prawo organizacji turnieju przyznała miastu, a nie federacji. Po wycofaniu się Bilbao teoretycznie Euro mogło zostać przeniesione do Sofii czy Stambułu (Bułgaria i Turcja wykazywały gotowość do przejęcia zmagań), ale dzięki lobbingowi Rubialesa UEFA miała zgodzić się na pozostawienie mistrzostw w Hiszpanii. W Sewilli zagrać mamy z kibicami. – Ryzyko zawsze będzie, ale da się działać z rozwagą. Problemem są zgromadzenia na wejściach i wyjściach ze stadionu, ale rozwiążemy to. Mam nadzieję, że już przed Euro, na meczu towarzyskim z Portugalią (4.06), będą kibice – powiedział Javier Imbroda, andaluzyjski sekretarz ds. edukacji i sportu.

W Sewilli reprezentacja zostanie przyjęta zdecydowanie lepiej niż w Bilbao, gdzie - jak pisał w Sport.pl Paweł Wilkowicz - "nie byłaby u siebie. To nie jest jej dom i nie zostałaby tam wpuszczona w innych okolicznościach". La Cartuja, która pomyślnie przeszła inspekcję ze strony UEFA, chce być nowym domem La Roja, ale - poza oczywistymi kłopotami logistycznymi - przeniesienie zmagań do Andaluzji niesie za sobą problem klimatyczny. Klimat w Kraju Basków, gdzie latem temperatury oscylują w granicach 20 stopni, w niczym nie przypomina tego z Andaluzji. W tej ostatniej Polaków czeka piekło: średnio ponad 30 stopni, dni deszczowych praktycznie nie ma, powietrze jest zdecydowanie bardziej suche, a wysokie temperatury panują także wieczorami. Mieszkańcy w tym czasie zwykle uciekają z miasta, w którym nasi zawodnicy zagrają tylko jeden mecz, z Hiszpanią (19 czerwca). Może to i lepiej, bo konieczność grania tam w trzeciej kolejce o 18.00 wiązałaby się z kolosalnym wysiłkiem.

Więcej o:
Copyright © Agora SA