Rooney jak Mozart - życie chłopaka z Liverpoolu

Kiedy Wayne Rooney dopada piłki - bo on zawsze wściekle jej właśnie ?dopada" - pozostaje tylko gapić się i milczeć, najczęściej zresztą z wywalonym jęzorem i dość głupią miną.

A kiedy już lądujemy z powrotem na twardym lądzie, chętnie szafujemy pochlebstwami typu "geniusz" i "cudowne dziecko". Nie przyjdzie nam do głowy tylko jedno. Że najbardziej intrygujący gwiazdor Euro 2004 to nieprzeciętnie inteligentny facet.

Wręcz przeciwnie, to zwykły głupek. Bełkocze tak, że trudno wyłapać choćby spójniki. Kupił samochód w kolorach Evertonu, po czym oblał test na prawo jazdy. Teoretyczny. Nagrodę BBC dla Młodej Osobowości Roku w Sporcie odbierał, żując gumę, w koszulce założonej na lewą stronę i hałaśliwie posmarkując. Wygląda jak młodociany bandyta, o którym mawia się "możesz wyciągnąć dzieciaka z getta, ale nie możesz wyciągnąć getta z niego". Nic dziwnego zresztą, jest przecież synem bezrobotnego pracownika fizycznego i szkolnej kucharki, który ze szkoły uciekł przy pierwszej okazji, zresztą do najbystrzejszych nigdy nie należał - kpią angielscy dziennikarze. Kiedy dietetyk Evertonu spytał panią Rooney, czy synek właściwie się odżywia, usłyszał, iż nie brakuje mu niczego. Trochę potrwało, zanim dała się przekonać, że jednak potrzebuje jeszcze czegoś poza kiełbasą, chipsami i fasolą. Dziennikarze zmuszeni do odwiedzenia okolic, w których dorastał, żartują, że do pobliskiego pubu nie weszliby "bez psa i pistoletu". Właściwie to nawet nie ma pewności, czy żartują.

Co nie znaczy, że go nie cenią. Jak tu nie cenić, skoro hiszpański "El Pais" obwołał go "muskularnym Roberto Baggio"? Jak nie cenić, skoro w lidze strzelił gola jako 16-latek, w reprezentacji - jako 17-latek, teraz jako 18-latek został najmłodszym zdobywcą bramki w dziejach mistrzostw Europy? Gary Lineker mówi: "To prawdopodobnie najlepszy brytyjski piłkarz, jakiego zobaczę w całym swoim życiu".

Anglicy zatem Rooneya kochają, jednak rozmawiają o nim lekceważąco, nawet pogardliwie, spoglądają na niego z pobłażliwym poczuciem wyższości. Trochę jak na cyrkowego linoskoczka. Owszem, przyjemnie na niego popatrzeć, ale gdzie mu do naszej inteligencji i wyrafinowania. Niektórzy boją się, że zniszczy go prasa, jak zniszczyła Paula Gascoigne'a. Rooneya broni tylko rzecznik Evertonu. "Chyba lepiej być uznanym piłkarzem ze sportową inteligencją niż zapomnianym nauczycielem akademickim bez przyjaciół, za to z rosnącymi długami". Rooneyowi długi nie grożą. Ile jest dziś wart? 50 mln? 60?

David Beckham przeżył to samo. Zanim dzięki rzutom wolnym precyzyjnym jak laser zyskał status supergwiazdy, drwiono, że połyka sylaby. Musiały minąć lata, by naukowcy (problem badano w kilku krajach!) stwierdzili, że Beckham "analizuje kilka ewentualnych trajektorii lotów piłki, kalkuluje, jaka najbardziej się opłaca, dobiera kierunek i moc uderzenia, kąt ustawienia buta, a później perfekcyjnie realizuje wszystko w praktyce". Jego mózgowi zajmuje to kilka sekund. Komputerowi zajęłoby kilka godzin. Teoretycznie. Bo czym by kopnął?

Inna popularna teza głosi, że jeśli nie grzeszysz rozumem, to na boisku nawet pomaga, nie czujesz presji lub nie zdajesz sobie z niej sprawy, nie uginają się pod tobą kolana. Ja wolę taką: mózg Rooneya pracuje na nieosiągalnych dla zwykłego śmiertelnika obrotach. To, co się dzieje na boisku, widzi w zwolnionym tempie. My patrzymy i kręcimy głowami - jakie szaleńcze tempo, nie do wiary - a Rooney spokojnie analizuje stopklatkę. Niczym szachista prorokuje, co wydarzy się za kilkanaście ruchów. Uruchamia wyobraźnię, po czym sprawia, że dzieje się tak, jak wymyślił. Bo ma jeszcze coś - potrafi zmusić własne mięśnie, całe ciało, by zachowywało się, jak chce. Jak w niezapomnianym pojedynku z Lilianem Thuramem, kiedy przerzucił nad nim piłkę, kiedy kompletnie zawrócił w głowie wielkiemu Francuzowi, notabene niemal rówieśnikowi swoich rodziców.

Rooneya niesie absolutna, instynktowna wiara w siebie i swoje umiejętności. Nie buduje zdań wielokrotnie złożonych? Gdyby profesor matematyki, który na śniadanie łyka liczby urojone, popijając całkami, stanął 11 metrów przed bramką, i to niekoniecznie zasłoniętą przez Gianluigiego Buffona, odzyskałby wiarę w Boga, zmówił modlitwę, przed oczami przeleciało mu całe życie, a piłka i tak minęłaby słupek.

Rooney jest praktykiem. Teorię z przepisów drogowych oblał, ale jazdę zdał ponoć po ledwie trzech lekcjach. Żadne wyzwania go nie przerażają. Swój pierwszy prawdziwy mecz zagrał z 11-latkami, sam był cztery lata młodszy. Wszedł jako rezerwowy. Strzelił gola. A na pierwszym treningu reprezentacji Anglii przedryblował pół drużyny i pokonał Davida Jamesa...

Milosz Forman w "Amadeuszu" przedstawił Mozarta jako nieznośnego dla otoczenia, puszczającego bąki utracjusza. "Boże, dlaczego obdarowałeś talentem taką miernotę?" - wznosił ręce ku niebu jego adwersarz Salieri. Ale to Mozart dawał koncerty w całej Europie, ledwie sięgając fortepianu. Jak Rooney, który już jest lepszy od swojego poprzednika - Michaela Owena, choć wciąż prosi go o autografy (np. na piłce, którą strzelił pierwszego gola w kadrze). To Mozart pracował dniami i nocami, bo czuł, że musi, że takie jego powołanie. Jak Rooney: kiedy kończył szkołę o trzeciej, jechał do klubu, gdzie samotnie trenował do piątej. Wtedy zaczynał się trening.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.