Pracuje z Niemcami już jedenaście lat, więc dowodów na jego istnienie jest dość. Ale na początku niemieccy dziennikarze żartowali, że może ktoś Ursa Siegenthalera wymyślił, bo nigdy go nie widać. Choć tyle o nim słyszą, a z jego sylwetek wynika, że musiał mieć ze cztery życia: piłkarz, trener, architekt, inżynier, biznesmen. Z całego niemieckiego sztabu to on mówi najciekawiej, ale wywiadów udziela najrzadziej. Nazywają go najbardziej wpływowym człowiekiem w reprezentacji, ale wygodnie mu w cieniu. Ktoś kiedyś napisał o nim, że jego głównym zadaniem było nie tylko odmienić niemiecki futbol, ale zrobić to tak, żeby tego niemiecki futbol nie zauważył. Po mistrzostwie świata powiedział do Joachima Loewa: "Hej, mistrzu. Gratulacje. Ale twoją największą zasługą nie jest to, że zdobyłeś tytuł, tylko że wszyscy wokół uważają, że na niego zasłużyliśmy". A potem się razem popłakali.
Gdy dwa lata wcześniej Niemcy, już wtedy ulubieńcy kibiców, odpadali z Euro 2012 po półfinale z Włochami na Stadionie Narodowym, Siegenthalera nie było przy kadrze, walczył w Szwajcarii z chorobą. Organizm się zbuntował przeciw przepracowaniu. Nie było z nim kontaktu. Stracił na jakiś czas słuch, odrętwiała mu połowa ciała. Gdy już wyzdrowiał i pierwszy raz po Euro 2012 spotkał się z Loewem, usłyszał od niego: - Gdybyś był przy mnie, bylibyśmy już mistrzami Europy.
Biały wywiad, zbieranie informacji o rywalach to jego podstawowe zadanie. Ale powiedzieć o nim tylko: szef banku informacji, to nic nie powiedzieć. Już prędzej: szef think tanku, choć to też jeszcze nie to. On próbuje uchwycić również coś, czego nie pokażą kamery, czujniki, Prozone'y i Squawki. - To emocje rozstrzygają spotkania - mówi Siegenthaler. Oczywiście raporty z tego co zebrały kamery, czujniki i inne Squawki też Loewowi zdaje. Siedzi przed monitorem nawet po kilkanaście godzin, zanim wreszcie wpadnie mu w oko jakaś niedomknięta furtka w grze rywala. Ale gdy jedzie do przeciwnika Niemców na zwiad, to stara się też zawsze odwiedzić najlepsze muzeum w tym kraju. Poznać historię, mentalność. Przyjrzeć się, jak piłkarze reagują na boisku na niepowodzenie, ile czasu zajmuje im pozbieranie się po nim. - Bo pod mocnym naciskiem rywala każda drużyna wraca do tego co instynktowne. Każda. Zawsze. Denerwuje mnie upraszczanie, że Siegenthaler coś tam Loewowi zaraportował i Niemcy wygrali. Ja mam znaleźć receptę, jak wykorzystać okazję. Mam wyznaczyć, gdzie postawić pierwszy krok. Dobre analizy to jeszcze nic. Nokia miała świetne analizy, a wprowadzając je w życie, kompletnie się rozminęła z rynkiem - opowiada Siegenthaler w wywiadach.
Nie robi uników, gdy go pytają, czy jest mentorem Loewa. - Każdy wielki lider potrzebuje kogoś takiego - tłumaczy. - Siegenthaler jest jak wolny duch kadry. Podróżuje po świecie, szukając inspiracji, wyłapując trendy. Jest jak duchowy przewodnik Loewa, on kreuje język, jakim się w niemieckim sztabie rozmawia o futbolu. Ten sposób gry: szybki, nowoczesny, podaniami, to jego inspiracja - tłumaczy Sport.pl Boris Herrman z "Sueddeutsche Zeitung". To Siegenthaler wymyślił dla niemieckiego sztabu porównanie, że kopnięcie piłki jest formą rozmowy między grającymi. Wymiana podań - dyskusją. I gra Niemiec ma być rozmową rzeczową i zaplanowaną, a nie jakimś przekrzykiwaniem się. Z morza liczb, porównań, wniosków, on ma przed każdym meczem wyciągnąć esencję. Pakiet najważniejszych pomysłów dla Loewa, zestaw krótkich filmów dla piłkarzy z mocnymi i słabymi stronami rywali. Gdy przed meczami robi piłkarzom wykład, pilnuje żeby nie przekroczyć ośmiu minut. Bo większej porcji, tak uważa, nikt nie jest w stanie przyswoić naraz, choćby się bardzo skupiał. I w takiej przemowie nie mówi już o rywalach. Tylko o tym, co mają zrobić Niemcy.
Siegenthaler, 67-letni niewysoki Szwajcar z Bazylei, z wykształcenia architekt, lubi opisywać pracę z Loewem jak projektowanie. Siadamy, zastanawiamy się co zbudować, by pokonać następnego rywala. Sprawdzamy, czy mamy odpowiednie materiały, ile to potrwa, czy potem zdążymy zdemontować konstrukcję na czas i postawić coś nowego. Jeśli nie, może trzeba przykroić oczekiwania. I tak dalej. A u Loewa i jego współpracowników najbardziej ceni ich otwartość, poszukiwanie nowości. - Gdybym nagle zaczął przy śniadaniu mówić do nich po szwedzku, to Joachim Loew w ogóle by się nie zdziwił, tylko zapytał, co dzięki temu zyskamy - mówi Siegenthaler. Loew ufa mu bezgranicznie. Latem 2013 był w Brazylii na Pucharze Konfederacji, próbie generalnej przed mundialem. Przyjrzał się turniejowi, boiskom, klimatowi. I wysłał do Loewa SMS-a: "Pora iść razem z czasem, niech idee pójdą na bok". I w mundialu zobaczyliśmy Niemców bardziej pragmatycznych niż zwykle. Niemców, którzy wrócili do stałych fragmentów gry, i strzelali nimi gole. Loew wcześniej takimi golami gardził. Ale dał się przekonać. Teraz razem debatują, jak przebudowywać kadrę. I nie chodzi o doraźną przebudowę z myślą o Euro 2016, bo ta już się dokonuje, w biegu. Ale o wizję, z jaką Niemcy wezmą kurs na mundial 2018. Zastanawiają się, jak się zmieni futbol do tego czasu, jak się do tego najlepiej przygotować.
Jest z Loewem w kadrze od samego początku. Od 2004, gdy Juergen Klinsmann wybrał sobie Loewa, kolegę z trenerskiego kursu, na asystenta. Klinsmann nie miał w ogóle doświadczenia. Loew - niewielkie. Razem zdecydowali, że muszą mieć kogoś, kto będzie ich przewodnikiem, opiekunem, obrońcą, piłkarskim kierownikiem duchowym. Tworzyli to stanowisko dla Bertiego Vogtsa, w którego są obaj wpatrzeni. Ale nie wyszło. Więc Loew, który mieszka niedaleko szwajcarskiej granicy i w Szwajcarii grał w piłkę, zaproponował Siegenthalera. Byłego obrońcę FC Basel, który z tą drużyną zdobył pięć mistrzostw Szwajcarii, potem był jej trenerem, trenerem-asystentem w kadrze i w Toulouse, u Daniela Jeandupeux, wreszcie - nauczycielem szwajcarskich trenerów. Absolwenta akademii w Koeln, który jeszcze jako piłkarz założył własny biznes z branży inżynieryjnej. I który był przy tym, jak Szwajcarzy reformowali swój futbol, gdy uznali na przełomie XX i XXI wieku, że zostają w tyle za światem.
- Nasz futbol był zawsze innowacyjny i opierał się na szkoleniu młodzieży, bo naszych klubów nie stać na kupowanie wielkich piłkarzy, muszą ich sobie wychować - mówi Rolf Fringer, inny ze szwajcarskich mistrzów Loewa. Przyszły trener Niemców był pod wrażeniem tego, jak Szwajcarzy w porę dostrzegli kryzys i zaczęli działać. Taką samą kurację chciał zaserwować Niemcom. Ale co łatwe w małym kraju, który nigdy nie był mistrzem świata ani Europy, to się musiało rodzić w ogromnych bólach u wielkiego, utytułowanego i przekonanego o własnej nieomylności sąsiada. Może dziś trudno w to uwierzyć, ale był taki czas, gdy Bundesliga stała się ligą zatęchłą, zamkniętą na eksperymenty, nawet grę czwórką obrońców uważano tam za obrazę majestatu. Bo przecież Niemcy to libero. A Loew im sprowadza jakiegoś Szwajcara i jeszcze ten Szwajcar się mądrzy. Poucza tych, którzy na futbolu zjedli zęby, bo sami grali w piłkę, potem byli trenerami, a w końcu działaczami.
- Wielu ludzi zna futbol. Ale niewielu go rozumie. To, że ktoś grał w piłkę, jeszcze nic nie znaczy. Moje córki nawet nie wiedzą, że ja byłem mistrzem Szwajcarii z FC Basel. Bo to dawne czasy. Czy koncern samochodowy proponuje mi miejsce w swojej radzie nadzorczej tylko dlatego, że jeżdżę samochodem od 30 lat? - pyta Siegenthaler. Gdy przyszedł do DFB, bank informacji był żartem. Nie było żadnej systematyczności w zbieraniu danych. Siegenthaler dopiero walczył o swoją pozycję, nie dostał na swoje misje wywiadowcze tyle pieniędzy, ile chciał. Więc sam szukał sponsorów, a żeby zmniejszyć koszty, o pomoc poprosił studentów z Kolonii i ich profesorów. Tak powstał "Team Koeln", funkcjonujący do dziś. Grupa kilkudziesięciu studentów uczelni w Kolonii pod kierunkiem dwóch profesorów analizuje grę Niemców i ich rywali, korzystając ze specjalnego programu do obróbki danych. Również teraz, gdy Siegenthaler ma wszystko, czego chce. Każda para rąk się przyda. Siegenthaler mógłby powtórzyć za Dave'em Brailsfordem, słynnym twórcą kolarskiej grupy Sky, że w drodze po sukces trzeba się schylić po każdą, nawet minimalną przewagę. Brailsford nazywa to teorią marginalnych zysków. Siegenthaler mówi: - Najtrudniej jest wycisnąć z cytryny te ostatnie pięć procent.
Wspomina, jak się bał, gdy przed Pucharem Konfederacji 2005 miał pierwszy raz pokazać Klinsmannowi i Loewowi te niedomknięte furtki u rywala. Myślał: niech się to wszystko akurat w tym meczu nie sprawdzi, to przecież piłkarze mnie wyśmieją i już nigdy więcej mi nie zaufają.
Ale się sprawdziło.
Siegenthaler już na rok przed klęską Hiszpanów w Brazylii mówił z pełnym przekonaniem, że tiki-taka to za mało, że trzeba mieć więcej narzędzi i mieszać je zależnie od okoliczności. Jest zafascynowany tym, co się dzieje w innych grach zespołowych. Uważa, że futbol jest zapóźniony, że koszykówka, piłka ręczna, hokej biją go na głowę przede wszystkim w jednym: w ćwiczeniu sekwencji zagrań w ataku. Futbol natomiast jest owładnięty obsesją obrony. - A to już nie wystarcza. Na trzech czwartych boiska już właściwie każda drużyna gra dobrze, pilnuje tego, by przestrzeni między piłkarzami było jak najmniej. Problem jest z tą ostatnią jedną czwartą boiska. Tam radzi sobie tylko kilka drużyn. W ostatnich latach radzili sobie Holendrzy, my, Hiszpanie. Bo byliśmy wierni ćwiczeniu tego - mówi. Powtarza często, że w futbolu jest mnóstwo piłkarzy przereklamowanych, którzy na murawę zabierają coraz większe nazwisko, ale coraz mniej korzyści dla drużyny. Może dlatego Niemcy za kadencji Loewa nigdy nie płakali po odchodzących gwiazdach, a czasem sami się pozbywali piłkarzy tej sławy co Michael Ballack. I wymyślali swoją grę na nowo. - Kiedyś nasi piłkarze niechętnie przyjmowali treningi taktyczne - wspomina Siegenthaler. - Teraz jest inaczej. Ćwiczenie taktyki jest dla nas tak oczywistą częścią zgrupowań jak jedzenie i sen - mówi.
Ale taktyki nie przecenia. Albo precyzyjniej: nie przecenia taktyki w wersji uproszczonej, tego przerzucania się 4-4-2, 4-3-3, 4-2-3-1. - Gdy słyszę to w transmisjach telewizyjnych, to się śmieję, bo to jest wielki żart. Najważniejsze jest, by twoi piłkarze byli czujni. Dlatego staramy się w szkoleniu od małego przyspieszać procesy uczenia się. Biegania może się nauczyć każdy. Kopanie piłki też nie jest takie trudne, skoro ja się tego nauczyłem. Cała sztuka to zachować czujność przez cały czas. Nie spowalniać gry. Tak się już dzisiaj nie da. I to jest dla wielu piłkarzy bariera nie do sforsowania - mówi. Dlatego dla niego taktyka to nie te komentatorskie cyferki, tylko zagadki, które dostają piłkarze od rywala do rozwiązania podczas meczu. Jak zareagować na zamianę pozycji u rywala, kto za co w danym ułamku sekundy odpowiada, itd. Kto jest szybszy, ten wygrywa. Piątek, 20.45, Frankfurt - bądźmy czujni.
Tekst jest uaktualnioną wersją tekstu, który ukazał się 12 października 2014 roku.
Bayern w tradycyjnych strojach. Vidal dołącza do Lewandowskiego [ZDJĘCIA]