Nie minął kwadrans, gdy zaczęliśmy się zastanawiać, jaki cyrograf podpisał Adam Nawałka. Niemców ostrzeliwali przepędzony z Bundesligi Arkadiusz Milik oraz szary ligowiec Sebastian Mila, który ledwie zgubił grubą nadwagę, teraz kardynalny błąd Szkotów wykorzystał niejaki Krzysztof Mączyński - wykopalisko z Górnika Zabrze, niedawno wyeksportowane do Guizhou Renhe, średniego klubiku ze słabowitej ligi chińskiej. I Polacy byli w tamtej chwili najlepszą drużyną eliminacji na całym kontynencie - z kompletem punktów oraz imponującym stosunkiem bramkowym 10-0. Gdyby prowadzenie utrzymali, po raz pierwszy od 33 lat rozpoczęliby kwalifikacje do ME lub MŚ od trzech zwycięstw. Bajka.
Niestety, na prowadzeniu wytrwali ledwie kilka minut. Z przygnębieniem patrzyliśmy przede wszystkim, jak przeraźliwie biedzą się sami z sobą, gdy przejmują piłkę i muszą wykombinować, do czego ją wykorzystać. Za Niemcami biegali i wodzili oczami w pełnym komforcie, Niemcy chętnie trzymali inicjatywę przez pełne 90 minut. A tym razem znów odnosiliśmy wrażenie, że nasza reprezentacja w ataku pozycyjnym to opowieść bez głównego wątku, złożona z nieprzystających do siebie epizodów. I że jej głównym rozgrywającym pozostaje przypadek.
Na szczęście ze statystyk wiemy, że futbol to najbardziej przypadkowa z gier zespołowych. Czasami niewyjaśniony splot okoliczności przynosi nawet zwycięstwo nad mistrzami świata. We wtorek sprawdzaliśmy coś istotniejszego - czy mamy drużynę.
Dotąd nie mieliśmy jej w każdym możliwym sensie. Minionej zimy usłyszałem od jednego z piłkarzy, że choć pragnąłby sukcesu dla Polski, to z ciężkim sercem wyrusza na zgrupowania reprezentacji, bo to psychiczna mitręga - kojarzy mu się z bezradnością, nieuniknioną klęską, kibicowskim szyderstwem. A redakcyjnemu koledze inny piłkarz rzucił - na szczęście półserio - że nigdy nie wie, czy przyjąć powołanie od Adama Nawałki, bo kolejnymi porażkami rujnuje sobie reputację. Wspominałem tamte wyznania, gdy próbowałem ochłonąć po cudzie z Niemcami. O ile bowiem sobotni wieczór nie przekonał mnie, że Polacy znienacka nauczyli się grać, to przynajmniej pozwalał wierzyć, że będzie miał olbrzymią wartość drużynotwórczą. Że jeśli nawet nie rozpali w zniechęconych piłkarzach dzikiego entuzjazmu, to wleje w ich głowy nieco optymizmu, da im poczucie sensu bycia członkiem reprezentacji. Jak niezapomniany triumf sprzed kilku lat nad Portugalią, który natchnął drużynę Leo Beenhakkera. I drużyna trwała w uniesieniu aż po awans na Euro 2008.
Wówczas zaraz po sensacyjnym zwycięstwie przyszło następne, odniesione w diametralnie innych okolicznościach - połowę podstawowego składu skosiły kontuzje, Polacy lecieli do Belgii, by po poetyckim wieczorze z Portugalii sprawdzić, jak zniosą prozę eliminacyjnego znoju. To w takich meczach, wymagających hartu ducha i wygrywania wbrew wszystkiemu, wykuwa się awanse na turnieje mistrzowskie. I piłkarze w Brukseli podołali, wdusili tego jedynego zwycięskiego gola.
We wtorek wymordowali ledwie remis, w dodatku z rywalem ponad połowę składu obsadzającym drugoligowcami. To wynik niesatysfakcjonujący. I uzmysławiający, ile wysiłku, kibicowskich nerwów i bólu piłkarzy będzie trzeba znieść, by dostać się na Euro 2016. Ból był tym razem wręcz namacalny - w rozerwanych getrach brutalnie traktowanego przez rywali Roberta Lewandowskiego, w jatce w środku pola, gdzie zawodnicy tak często jak na piłkę polowali na nogi przeciwnika. Tak będą wyglądały te eliminacje.
A Polacy wreszcie wyglądają jak grupa, która pomimo ewidentnych - chwilami wręcz krzyczących - słabości nie zamierza się poddawać, dopóki nie osiągnie celu. W poprzednich eliminacjach porażki przyjmowała jak wyroki, teraz wściekle prze - jeszcze raz: nawet jeśli czasami nieudolnie - po odrobienie strat, a po odzyskaniu remisu awanturuje się o wygraną. I jeszcze dzielą ją szczegóły od rozstrzygnięcia meczu po błyskotliwym manewrze Mili, który wyczarował akcję jak rozgrywający światowej klasy. To chyba jeszcze cenniejsze niż cztery punkty w dwumeczu z Niemcami oraz Szkocją - piłkarze mają powody, żeby na następne zgrupowanie przylatywać z przyjemnością.