Dotąd najprzyjemniejsze w życiu kibica reprezentacji Polski były dni i godziny przed pierwszym gwizdkiem. Śledził relacje ze zgrupowania, słuchał deklaracji o niezwykłej mobilizacji, o tym, że na wpadki nie będzie już miejsca, stare błędy udało się wyeliminować, a nawet - przynajmniej jeśli wierzyć Hubertowi Małowiejskiemu - o tym, że kadra wiele uwagi poświęca stałym fragmentom gry. Z niezwykłą frajdą inwestował swój czas w lekturę dodatków do prasy (z tekstu Michała Zachodnego mógł nawet wnioskować, że o rywalizacji Polaków z Niemcami umiemy opowiadać tym samym językiem co o pojedynku Chelsea z Arsenalem), z jeszcze większą - to wciąż dla niego względna nowość - zasiadał na trybunach nowoczesnego stadionu w sercu własnej stolicy, ostatni raz mówił do sąsiada, że tym razem się uda, potem wstawał, by zaśpiewać hymn i wszystko, co przyjemne, w tym punkcie zwykle się kończyło.
Dziś było inaczej. Dziś kibicowskie przyjemności zostały przedłużone najpierw o 45 minut (w końcu bezbramkowy remis z mistrzami świata po pierwszej połowie to nie byle co: wszyscy pamiętamy, jaki był wynik do przerwy w meczu Niemców z Brazylią), potem, dzięki dośrodkowaniu Piszczka i główce Milika, otarły się o ekstazę, podszytą wszak jeszcze niepokojem, by po przepchnięciu niemieckiego obrońcy przez Lewandowskiego, wyłożeniu piłki do wprowadzonego dopiero co Mili i uderzeniu tego ostatniego być już ekstazą w stanie czystym. Owszem, w Warszawie to będzie wspaniała noc, a my, piszący o piłce, zadbamy jeszcze o jej przedłużenie.
Co powiedziawszy, nie zamierzam dołączać do chóru zachwyconych. I nawet nie chodzi o to, że Niemcy są zdziesiątkowani odejściami (Lahm, Mertesacker, Klose) i kontuzjami (Ozil, Schweinsteiger, Khedira, Howedes, Reus); że mistrzowie świata psychicznie i fizycznie nie odbudowali się jeszcze po długim turnieju i zbyt krótkich wakacjach; że Joachim Low układa tę drużynę od nowa. Chodzi o to, że eliminacje dopiero się zaczynają.
Owszem: zobaczyć siebie zwycięskich na tle mistrzów świata nigdy nie jest bez znaczenia. Przekonać się - na poziomie reprezentacyjnym, nie klubowym - jak spokojny Glik radzi sobie z czołowymi napastnikami Europy; jak waleczny Lewandowski zastawia się, utrzymuje piłkę, a w końcu podaje; jak skuteczny Milik potrafi wykorzystać jedyną stworzoną mu sytuację; jak łobuzerski Szczęsny, choć wykopuje piłki Panu Bogu w okno, to strzałów nie wpuszcza, słowem: jak tym chłopakom się chce i jak potrafią. Jak w kluczowych momentach nie brakuje im ani kondycji, ani koncentracji. Jak wyśmiewany dotąd przez dziennikarzy trener dokonuje dobrych zmian. Tyle że o tym, iż są zdolni do pojedynczych zrywów, już się przekonywaliśmy. Wielkie pytanie brzmi: co dalej?
Oto dlaczego, kiedy wszyscy wokół mówią o historycznym wydarzeniu, mnie uparcie przychodzi do głowy jedna z naszych największych kibicowskich traum; naszych, czyli roczników siedemdziesiątych i, rzecz jasna, wcześniejszych.
Był kwiecień 1987 roku, Polska rozgrywała trzeci mecz eliminacji Euro '88, wcześniej udało się wygrać z Grecją i wywieźć bezbramkowy remis z Holandii (tak, tak, Polacy nie ulegli przyszłym mistrzom Europy, z Rijkaardem, Koemanem, Gullitem czy van Bastenem w składzie), zwycięstwo ze słabym Cyprem miało więc pieczętować udaną pierwszą fazę starań o wyjazd na turniej do Niemiec. Dodatkowo, z mojej prywatnej perspektywy, miał to być mecz człowieka noszącego to samo nazwisko co ja. Mirosław Okoński podbijał wówczas boiska Bundesligi z barwach HSV; jak pisał "Kicker", potrafił okiwać rywala nawet na podstawce pod piwo. Trener Wojciech Łazarek zagrał trójką z przodu: oprócz Okońskiego i Smolarka grał Furtok, zmieniony w przerwie przez supersnajpera z drugoligowej wówczas Jagiellonii Jacka Bayera. Za nimi operowali Dziekanowski, Urban i Karaś, w obronie Wdowczyk - naprawdę ekipa, którą można się było pochwalić w Europie, mówiąc inaczej: na papierze prezentująca się równie dobrze jak, ekhm, dzisiejsza drużyna Nawałki.
Rzecz w tym, że świetny wynik z Amsterdamu był ostatnim sukcesem tamtych eliminacji. 90 minut męczarni z jedną z najsłabszych drużyn kontynentu podcięło skrzydła Polakom: po porażkach z Grecją i Węgrami stracili szanse na awans, zajęli przedostatnie miejsce w grupie, wyprzedzając tylko Cypr, którego jedyny punkt w eliminacjach został wywalczony na boisku Lechii.
Przypominam tamto wydarzenie ku przestrodze, by spuścić trochę powietrza z nadmuchiwanego właśnie balonu. Jeszcze nic się nie stało. Jeszcze przed nami osiem meczów, w trakcie których trzeba wybiegać, wyczłapać czy nawet wygryźć kolejne zwycięstwa. We wtorek przyjeżdżają Szkoci. Tak naprawdę eliminacje zaczną się dopiero od meczu z nimi. Jeśli Polska wygra także i tym razem, to kto wie: może po latach 11 października 2014 r. będzie mógł stanąć w rzędzie z 17 października 1973 r., dzisiejszy Narodowy z tamtym Wembley. W przeciwnym razie dołączy do meczów, których dziennych dat nikt już nie pamięta: z Holendrami w 1992, z Anglią w 1993 czy z Francją w 1995 r.
Ja w każdym razie szampana jeszcze nie otwieram. A nuż w zamroczeniu przyśni mi się Cypr.