O Robercie, który najpierw był Andrzejem

- Kiedy dowiedziałam się, że Robert gra w piłkę, podeszłam do tego sceptycznie. Niechętnie dałam swój numer telefonu. Pomyślałam: picuś-glancuś, egoista. Miałam wtedy inny obraz piłkarza - opowiada Anna Stachurska, narzeczona najlepszego polskiego piłkarza

Przemysław Iwańczyk: Jakkolwiek by na to patrzeć, jesteś jedną z WAGs (Wifes and Girlfriends). A skoro Robert to numer 1 wśród polskich piłkarzy, to ty jesteś numerem 1 wśród żon i narzeczonych.

Anna Stachurska: Nie jestem! Termin ten funkcjonuje na Wyspach i nie jest neutralny. My jesteśmy w innej części Europy, a ja nie uważam się za jedną z WAGs. Zresztą nie zastanawiałam się nad tym, bo szał wokół Roberta, a w związku z tym zainteresowanie i moją osobą trwa od niedawna.

Więc jeszcze lubisz, kiedy napadają na was lub na ciebie paparazzi i robią z ukrycia zdjęcia?

- Akurat już wiem, że zdjęcia robione z zaskoczenia nie są niczym fajnym.

Od dawna jesteście parą?

- Od pięciu lat. Poznaliśmy się na pierwszym roku studiów AWF. Jeszcze przed rozpoczęciem roku akademickiego pojechaliśmy na wyjazd integracyjny, gdzie pierwszy raz się spotkaliśmy. Do dziś wspominamy, jak siedząc w szerszym gronie, zgadywaliśmy, kto jaką dyscyplinę uprawia. Najpierw zapamiętałam go jako Andrzeja, bo tak się chyba przedstawił. Uznał, że to raczej bez znaczenia, bo i tak mało kto zapamięta. On mnie przypisał do baletu albo tenisa.

Kiedy dowiedziałam się, że Robert jest Robertem, a do tego piłkarzem, podeszłam do tego sceptycznie. Niechętnie dałam mu swój numer telefonu. Początkowo byłam wycofana, kierowałam się głupim utartym stereotypem dotyczącym środowiska piłkarskiego: pewnie picuś-glancuś i egoista. Przekonała mnie koleżanka. Namawiała mnie, żebym się z nim umówiła.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.