Blogowałem niedawno o coraz silniej bijącym na Bałkanach źródle futbolowego talentu, dzięki któremu państwa pojugosłowiańskie, gdyby je ponownie zlepić w jedno, byłyby w ubiegłym roku największym eksporterem piłkarzy na planecie. Najobficiej wzbogacała obce boiska niespełna ośmiomilionowa Serbia (sprzedała za granicę aż 150 graczy!), ustępując pod tym względem jedynie tradycyjnym potęgom zza oceanu - Brazylii oraz Argentynie. Ta nacja pasję do kopania napompowanej kuli miała od zawsze, już na inauguracyjnym urugwajskim mundialu w 1930 roku dla Jugosławii grali wyłącznie jej przedstawiciele. I jak pięknie zapisali się w historii! Determinacji wymagało samo dotarcie na turniej, a tam piłkarze - po wielotygodniowej morskiej podróży - rozprawili się z Brazylią oraz Boliwią, by polec dopiero w półfinale, w którym zderzyli się z gospodarzami i późniejszymi mistrzami. (O czym, nawiasem polecając, zajmująco opowiada serbski przebój kinowy "Montevideo, God Bless You").
Świadomie przekonuję, że Serbowie w boju o finał "polegli", bo oni w grach drużynowych - brylują w wielu - lubią wywoływać wrażenie, że walczą nie do ostatniej kropli potu, lecz ostatniej kropli krwi. I zwyciężają często także wtedy, gdy fachowcy skazują ich na klęskę. O ów fenomen wielokrotnie wypytywałem serbskich siatkarzy, którzy w swojej konkurencji znaczą w globalnej hierarchii jeszcze więcej niż piłkarze. Wszyscy przemawiali podobnie: odwoływali się do żarliwego patriotyzmu, narodowego charakteru nieustraszonych bojowników o wolność, genetycznej niemal skłonności do wojen (według Ivana Miljkovicia jego rodacy problemy umieją rozwiązywać wyłącznie agresją), bolesnej historii przyzwyczajającej do nieustannej walki o przetrwanie, chęci przynajmniej częściowego ulżenia rodakom w cierpieniu. Najbardziej charyzmatyczny Vladimir Grbić nadawał sportowym zmaganiom tak fundamentalną rolę terapeutyczną, jak by na boisku naprawdę mścił się za bombardowania NATO albo opresję pod butem imperium otomańskiego. I przekonywał, że gdyby wraz z kolegami - żołnierzami? - nie uwolnili drzemiącej w nich energii, rozsadziłaby ich od środka.
To wykładnia kanoniczna, choć dla Polaka powinna brzmieć podejrzanie. My też zachłystujemy się manifestowaniem gorących uczuć do honoru i ojczyzny, jesteśmy ludem cierpiętników przez stulecia ginących w boju z pobudek narodowowyzwoleńczych - za co Serbowie często z nami sympatyzują albo wręcz traktują jak mentalnych braci - ale w sportach zespołowych do statusu mocarstwa nam daleko. Zwłaszcza kopiemy piłkę pokracznie, wyjąwszy oczywiście wiadomą dekadę z niewielkim okładem, w której z do dziś niezbadanych przyczyn postanowiliśmy kopać ją z wdziękiem wynagradzanym medalami mundiali.
Ale zostawmy naszych kopaczy, skoro mit serbskich sportowców umierających na boisku dla ojczyzny postanowili zdewastować serbscy futboliści. I dewastują go z imponującym zacięciem.
Oto w zagranicznych klubach - czyli tam, gdzie zarabiają miliony - udowadniają weekend w weekend, że nie onieśmiela ich żaden stadion, przeciwnie, na wielkich obiektach czują się w swoim żywiole. Z tercetu harującego dla panujących w lidze angielskiej Manchesteru United, Manchesteru City oraz Chelsea - Vidicia, Kolarova i Ivanovicia - można by zestawić być może najtwardszą obok hiszpańskiej reprezentacyjną defensywę w Europie; Stanković z Krasiciem i Ljajiciem uwijają się w czołowych firmach włoskich, Interze Mediolan, Juventusie Turyn oraz Fiorentinie; inni biegają dla mistrza Bundesligi (Subotić z Borussii Dortmund), podpisują kontrakty z wschodzącą potęgą ligi francuskiej (Biševac z Paris Saint Germain) albo fizycznie tłamszą przeciwników w polach karnych La Liga oraz Premier League (przeszło dwa metry Nikoli Zigicia). Skoro my, Polacy, przed każdym turniejem mistrzowskim całkiem serio planujemy wyjście z grupy, to wyposażeni w wyczynowców formatu serbskiego za każdym razem mierzylibyśmy prawdopodobnie w złoto.
Ci znakomici, doceniani na najbardziej ekskluzywnych rynkach pracy Serbowie pod swoją flagą odwalają jednak robotę byle jak. Wcale nie lepiej niż biało-czerwoni. Na mundial w 2002 r. w ogóle się nie zakwalifikowali, na następnych wyglądali beznadziejnie - w 2006 musieli znieść komplet trzech porażek (w tym sześciobramkową klęskę z Argentyną), w 2010 też położyli się na ostatnim miejscu w grupie, nawet pod Australią. Mistrzostwa kontynentu? Nie zasłużyli na nie w bieżącym stuleciu ani razu, w zakłopotanie wpędzając fanów zwłaszcza przed chwilą - jak nasi tytani muraw przyczynili się niegdyś, pod charyzmatycznym dowództwem Zbigniewa Bońka, do rozwoju futbolu łotewskiego, tak oni ustąpili na drodze do baraży o Euro 2012 Estończykom, którzy dotąd na bitnych nie wyglądali - eliminacje do wcześniejszych imprez najchętniej kończyli na przedostatnim miejscu w grupie, unosząc się tylko ponad różne Andorry, Liechtensteiny i inne Luksemburgi.
Nie znęcajmy się już nad Serbami wypominaniem, że w sparingach potrafili paść nawet pod naporem zawsze dzielnej Nowej Zelandii, zwłaszcza że szczególnie szokująco wygląda bilans ich gier z Polakami. Mierzą się nasi z nimi ostatnio dość regularnie, a nie przegrali nigdy (!), zwyciężając i pod rządami zamkniętego w sobie, lubiącego zaszywać się w ojczystych kniejach selekcjonera Janasa (dwukrotnie), i pod rządami krasomówczego, skaczącego po kontynentach selekcjonera Beenhakkera. A przecież rywali jeszcze przed chwilą prowadził fachowiec renomowany jak jego podwładni - Radomira Anticia najmowało aż sześciu hiszpańskich pierwszoligowców, aż stał się jednym z ledwie dwóch trenerów, którzy dochrapali się angażu w Barcelonie oraz Realu Madryt.
Generalnie jednak serbski futbol budził coraz czarniejsze skojarzenia. Reprezentacyjna szatnia wpadała w ręce dyletantów (Javier Clemente); czołowe kluby podzieliła żrąca, brutalna nienawiść; środowiska kibicowskie infiltrowały powiązana z nacjonalistycznymi politykami prawicowa ekstrema i zorganizowana przestępczość, co swoją kulminację znalazło w niesłychanym skandalu z ubiegłego roku - stadionowi bandyci najechali Genuę, wywołali burdy na trybunach, uniemożliwili rozegranie meczu eliminacji Euro 2012 z Włochami, "ich" piłkarze zapłacili za zadymy walkowerem. Bramkarz Stojković ukrył się przed hordą we włoskiej szatni, gdzie roztrzęsiony mówił z przerażeniem o perspektywie powrotu do kraju. On został zdrajcą, gdy pomimo przeszłości w belgradzkiej Crvenie Zveździe przyjął ofertę belgradzkiego Partizana, tymczasem stołeczne derby toczą się w tak sportowej atmosferze, że z sektorów zajmowanych przez najradykalniejszych kiboli trzeba wymontowywać krzesełka, by nie zostały użyte jako pociski.
Kiedy nasłuchuję, co dzieje się wokół tamtejszych stadionów, dopiero zaczynam rozumieć, dlaczego Miljković widzi w rodakach buzujących agresją chuliganów. I zaczynam podejrzewać, że serbscy piłkarze nie tyle emigrują dla wyższych pensji - nawet polska liga zatrudnia ich piętnastu, więc liczebnie ustępują tylko szesnastu Słowakom - ile uciekają przed podłymi realiami swojego środowiska.
Atmosfera nadal parszywieje, po ubiegłotygodniowej klęsce w eliminacjach do ME dezercję ogłosili przywódcy drużyny. Z reprezentacją zerwał jej rekordzista (102 występy) i kapitan Dejan Stanković, który po genueńskim skandalu łkał, że po raz pierwszy w życiu wstydzi się być Serbem, oraz defensywny wojownik Nemanja Vidić, który właśnie przestrzelił przesądzający o porażce rzut karny. To ma być naród sportowców patriotów? Łatwiej pomyśleć, że niewiele jest krajów, dla których tak wielu tak wielkich piłkarzy czyni tak niewiele. W Europie nie ma chyba żadnego.