Euro 2016. Niemcy - Polska 3:1. Randka z reprezentacją

Ten mecz był do przegrania od dnia losowania grupy eliminacyjnej. Fakt, że kilkanaście minut po jego zakończeniu mówimy o nim z niedosytem, świadczy o postępie, jakiego dokonała reprezentacja Nawałki - pisze Michał Okoński, dziennikarz ?Tygodnika Powszechnego? i komentator Sport.pl.

Losy tych eliminacji i ewentualnego awansu do finałów mistrzostw Europy (mimo porażki we Frankfurcie coraz bliższego, także dzięki wcześniejszej niespodziance w Gruzji, gdzie gospodarze ograli Szkotów) miały rozstrzygnąć się na boiskach w Tbilisi, Glasgow i Dublinie: to stamtąd trzeba było przywieźć jak najwięcej punktów, to Szkotom, Irlandczykom i Gruzinom nie można było pozwolić dać się wyprzedzić. Oto dlaczego tonowaliśmy euforię po ubiegłorocznym zwycięstwie nad Niemcami w Warszawie TUTRESC , i oto dlaczego nastawialiśmy się na oglądanie piątkowego spotkania w gruncie rzeczy bez większych emocji. Kiedy po niezłym początku Polaków (próby pressingu i gry na połowie rywala), Hector, Goetze i Oezil zaczęli na ich prawym skrzydle nękać Łukasza Piszczka, kiedy dwie piękne akcje przyniosły gospodarzom dwa gole, wzruszaliśmy już ramionami i zaczynaliśmy myśleć o punktach, które trzeba zdobyć w poniedziałkowym meczu z Gibraltarem. To znaczy: my zaczynaliśmy, bo oni wcale nie zamierzali opuścić głów: cudowne podanie Milika do Grosickiego, dośrodkowanie tego ostatniego na głowę Lewandowskiego, a po chwili gest kapitana, wzywającego kibiców ("Gramy u siebie, Polacy, gramy u siebie...") do jeszcze intensywniejszego dopingu, pokazały aż nazbyt wyraźnie, że w tej drużynie jest charakter i jest wola życia.

Dziwne to było w gruncie rzeczy spotkanie. Spotkanie, którego nie ma sensu specjalnie rozkminiać taktycznie (no, może poza różnicą, którą zrobiło wejście Gundogana...) i w którym większość emocji zawdzięczaliśmy błędom (Neuer, wykopujący piłkę wprost do Milika, co przyniosło Lewandowskiemu doskonałą sytuację do zdobycia drugiej bramki, a potem broniący ramieniem uderzenie kolegi z Bayernu; dla zachowania proporcji: Fabiański, naprawiający swój wcześniejszy błąd w drugiej połowie). Zarazem: spotkanie, którego tempo imponowało - i to bynajmniej nie tylko po stronie gospodarzy - i w którym Polacy co najmniej przez godzinę sprawiali wrażenie nie tylko żwawszych od obecnych mistrzów świata, ale wręcz grających o zwycięstwo.

Nie, nie użyję tak często przywoływanej w trakcie meczu frazy "jak równy z równym". Ostatecznie wygrana mistrzów świata była zasłużona, a ich wyższość - udokumentowana bramkami, z których żadna nie była dziełem przypadku (rola Goetzego...), a których mogło być więcej, gdyby nie np. świetny w destrukcji Krychowiak. Powiem tylko tyle: naśmiewali się przez dziesięciolecia Niemcy z "Polnische wirtschaft" - naszej rzekomej niegospodarności i braku planowania, a sami na tle atakujących z fantazją Polaków wyglądali zaskakująco bałaganiarsko. Tak, to był mecz do przegrania, ale przecież nie spodziewaliśmy się, że zostanie przegrany w takim stylu. Satysfakcja pomieszana z niedosytem i ochotą na ciągi dalsze? Kto by pomyślał, że podobnego zdania możemy użyć z myślą o piłkarskiej reprezentacji Polski, a nie o uroczym wieczorze z ukochaną.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.