Niemcy - Polska. Zagrać to jeszcze raz

Rok temu nikt nie dawał Polakom szans, a jednak pobili niemieckich mistrzów świata 2:0. Dlaczego w piątek mieliby nie marzyć, że we Frankfurcie także nie skończą z pustymi rękami?

"Podnieśliśmy z gruzów etos reprezentanta", "w ostatnim okienku transferowym kilku piłkarzy zmieniało kluby, by nie stracić szansy gry w kadrze", "prowadzimy w grupie, i to daje nam spokój" - wczoraj Adam Nawałka wyliczał powody tego, że ostatni rok był tak niezwykły. Hotel Kempinski stoi kilka kilometrów od stadionu Eintrachtu. Polacy przybyli spóźnieni, bo w Warszawie autokar - jeszcze bez zawodników w środku - cofając, przycisnął nogę człowieka siedzącego na ławce. Nie wiadomo, czy stało się coś poważnego.

Wcześniej na stadionie, przemawiał Joachim Löw. W tle wisiały zdjęcia upamiętniające przemarsz jego drużyny przez Berlin po zdobyciu złota mundialu w Brazylii. Ale strzelec zwycięskiego gola finału z Argentyną Mario Götze wyznał, że nie chce żyć przeszłością. I że porażka z Polakami dwa miesiące po MŚ tkwi w jego głowie. - W piątek chcemy zagrać tak, by od pierwszej chwili Polacy poczuli się bezradni - opowiadał.

Mecz z Niemcami na Stadionie Narodowym odmienił polski futbol. Drużyna wyśmiewana i kwestionowana przez kibiców porwała się na kolosa, który jako pierwszy zespół europejski zdobył na amerykańskiej ziemi tytuł mistrza świata. Polaków i Niemców dzieliła przepaść. Jan Tomaszewski uważał nawet, że w wymachiwaniu szabelką przed nosem drużyny Löwa jest coś niestosownego. - Lepiej to sobie odpuścić, skupiając się na następnym meczu, ze Szkocją - doradzał.

Był to rodzaj figury retorycznej. Prezes PZPN Zbigniew Boniek mówił, że trudno było sobie wyobrazić, by Nawałka i piłkarze poddali mecz na oczach 60 tys. ludzi. Trzeba było podjąć wyzwanie, choćby szansa powodzenia była minimalna. Futbol okazał się jeszcze raz dyscypliną nieobliczalną, kluczowe momenty gry z Niemcami można odczytać jako zbiór symboli.

11 października 2014 r. polscy piłkarze trwali w desperackiej nadziei aż do 51. minuty, kiedy Arkadiusz Milik pokonał strzałem głową monumentalnego Manuela Neuera. Tego samego, który rywalizację o Złotą Piłkę dla najlepszego piłkarza świata przegrał tylko z Ronaldo i Messim.

Milik nie przebił się w Bayerze, został wypożyczony do Augsburga, potem Ajaxu, gdzie wówczas dopiero szukał miejsca w podstawowej jedenastce, grywając nawet w rezerwach. Ten gol doprowadził mistrzów świata do furii. Ich przewaga zrobiła się druzgocąca. W 77. min cała Polska zamarła, gdy Nawałka wprowadził Sebastiana Milę. To kolejny symbol polskiego piłkarza: miłego, skromnego, którego talent i ambicje brutalnie odbiły się od średniej europejskiej. Nie sprostał Austrii Wiedeń, a nawet Valerendze, wrócił do ekstraklasy na tarczy, pobity, by znów wcielić się w rolę lokalnej gwiazdy. Kogo ten naiwny selekcjoner puszczał na najlepszy zespół świata?

Bramka Mili rozstrzygnęła jeden z najważniejszych i najbardziej prestiżowych meczów kadry. W czasach jej głębokiego kryzysu i wzlotu rywali. Nie tylko Milik z Milą przekraczali barierę niemocy, ale także liderzy drużyny: Robert Lewandowski, Łukasz Piszczek, Kamil Glik, Wojciech Szczęsny, Grzegorz Krychowiak. Wszyscy po raz pierwszy poczuli, że można coś znaczyć razem.

Tamten mecz zbudował drużynę Nawałki. Zahartował ją na kolejne starcia. Kto mógł być straszny zespołowi, który poradził sobie z Niemcami? Prawie rok później Polacy przybyli do Frankfurtu, wciąż liderując w grupie. Nikt już im nie doradza, by odpuścili sobie mrzonki i skupili się na poniedziałkowym spotkaniu z Gibraltarem.

Faworytem są Niemcy, drużyna Nawałki odbywa podróż sentymentalną do miejsca, gdzie 3 lipca 1974 r. w strugach monsunowego deszczu utonęły polskie marzenia o finale MŚ. Tamten mecz obrósł legendą wspaniałej gry i niezasłużonej porażki. 40 lat temu różnica między drużyną Kazimierza Górskiego i najlepszym zespołem globu sprowadzała się do łutu szczęścia trwającego przy gospodarzach. Dziś zdawałaby się gigantyczna. Gdyby nie ten mecz sprzed roku, który piłkarską logikę wywalił do góry nogami.

Löw ma prawo celować w zwycięstwo, tak jak Nawałka zachować nadzieję. Reprezentacja na finiszu kwalifikacji wreszcie nie gra o wszystko lub o honor. Glik mówi: "Niech się martwią Niemcy". Oni muszą wygrać, Polacy mogą nie umierać z lęku. Presja jest na gospodarzy, drużyna Nawałki może pozwolić sobie na psychiczny komfort. Choć z drugiej strony: pokonać Niemców po raz pierwszy w historii, by przegrać eliminacje, to byłby paradoks.

Lewandowski powiedział kiedyś, że polska piłka to coś zdecydowanie bardziej złożonego niż tych jedenastu ludzi biegających po boisku w biało-czerwonym stroju. A jednak 11 miesięcy temu przekonaliśmy się, że tych kilkunastu graczy jest w stanie dać reszcie impuls. Polska piłka nie doścignęła niemieckiej i długo (nigdy?) nie doścignie, ale kadra pokazała, jak przełamywać bariery.

Tak jak przed meczem w Warszawie Nawałka ma kłopoty. Prawdopodobnie zdecyduje się na ustawienie 4-3-3, z Rybusem (zazwyczaj pomocnikiem) na lewej obronie i Milikiem na skrzydle. W środku pola na pewno zagra Krychowiak, o pozostałe miejsca mieli rywalizować Jodłowiec, Mączyński i Linetty. Ale rywalizacja zakończyła się wczoraj, gdy lekarz kadry ogłosił, że ten ostatni nie zagra na pewno - nie wydobrzał po czwartkowym treningu, na którym znokautował go piłką (strzelał, trafił kolegę w głowę) Jakub Błaszczykowski.

Tak samo było jednak przed starciem na Stadionie Narodowym. Cud nie zdarza się zbyt często? Są tacy, którzy pierwszego zwycięstwa nad Niemcami nie znoszą nazywać cudem. Zalicza się do nich selekcjoner. On pytany o zmartwienia powtarza, że żadnych problemów nie ma i na nic uskarżać się nie może. Zresztą dlaczego miałby się martwić, skoro Niemcy nie wygrali z Polakami już trzech meczów z rzędu.

KLIKNIJ NA OBRAZEK I SPRAWDŹ JAK ZMIENIŁY SIĘ SKŁADY

Zobacz wideo
Polska z Niemcami...
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.