Dominik Szczepañski
16.09.2016
11:51
Roman Paszke (fot. Franek Przeradzki)
- Romantyczny nurt, dalekie podró¿e z portu do portu, nigdy mnie nie interesowa³y. Zawsze lubi³em regaty, lubi³em siê ¶cigaæ - mówi Roman Paszke, skiper Gemini.
Ekipa EkstRemalna to sześć niezwykłych osób, które ruszają w Polskę na pokładach dwóch samochodów:
Magda, Franek i Michał w Renault Kadjar
oraz
Marlena, Dominik i Damian w Renault Captur
. Ich celem jest przeżycie niezwykłych, ekstremalnych, sportowych doznań, które dzięki bogatym relacjom foto/video na długo zapadną w pamięć nie tylko samym uczestnikom tych wyjazdów.
Roman Paszke - jachtowy kapitan żeglugi wielkiej. Żeglarz regatowy, nawigator, budowniczy jachtów. Ponad 40 lat doświadczenia w żegludze morskiej. Przepłynął ponad 90 tysięcy mil w rejsach oceanicznych, w tym samotnie przez Atlantyk na trasie Cadiz (Hiszpania) - Nowy Jork (USA).
fot. Franek Przeradzki
Dominik Szczepański: Co panu daje morze w życiu codziennym?
Roman Paszke: Dystans. Rzeczy, które na lądzie wydają mi się istotne, na morzu znikają. Czyszczę organizm. Czuję z kilkudziesięciu mil jak brzeg cuchnie. Na morzu piję czystą, odsoloną wodę. Chudnę o kilka, kilkanaście kilogramów. Posiłek się tam celebruje. Zapominam się o złych nawykach żywieniowych.
Bałtyk robi jeszcze na panu wrażenie?
- Nawet Niegocin dla niektórych jest morzem. A do Bałtyku mam ogromny sentyment. To moje morze, to tutaj się wychowałem.
Jaki był pański najgroźniejszy moment na morzu?
- Wyścig Fastnet w 1979 roku. Brało w nim udział 306 jachtów. Uderzył potężny sztorm. Siła wiatru przekroczyła moc huraganu tropikalnego. Zmierzyliśmy, że wiało z prędkością 89 węzłów. 60 węzłów to dwunastka w skali Beauforta. Zatonęło 86 jachtów. Rozpoczęła się największa morska akcja ratunkowa w historii. Wzięło w niej udział 4000 osób. Zginęło 15 członków załóg i trzech ratowników.
To był mój najtrudniejszy moment na morzu. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, co się tak naprawdę dzieje. Widzieliśmy w nocy czerwone łuny, znak, że ktoś strzela racami. Urwało nam antenę UKF, nie mieliśmy łączności.
Kto pana zabrał pierwszy raz na łódkę?
- Ojciec. Miałem sześć lat, a on należał do Polskiego Klubu Morskiego, najstarszego w Polsce. Moja rodzina pochodzi z Gdańska. Urodziłem się na rogu Piwnej i Koziej, na Starówce. Z okien widziałem zniszczony bombami kościół Mariacki. Dookoła były ruiny. Jeździliśmy z kolegami na Westerplatte na" kulki" - w ruinach szukaliśmy pasów z amunicją, potem wrzucaliśmy je do ogniska i czekaliśmy na wybuchy. Straszna głupota. Wychowałem się w cieniu twierdzy Wisłoujście, którą broniono podczas potopu szwedzkiego. W jej fosie wewnętrznej mieściła się przystań jachtowa. To był magiczny, mroczny, ale urokliwy świat.
Kim był pana ojciec?
- Pracował w stoczni. Był ekonomistą. W wolnych chwilach dużo żeglował i zabierał mnie ze sobą. Na początku znosiłem te wyprawy bardzo źle. Organizm źle reagował na fale. Obiecywałem sobie, że nigdy więcej. Mijały dwa, trzy dni i wracałem do przystani. Potem błędnik się zaadaptował.
Czego nauczył pana ojciec?
- Pamiętam, że któregoś razu nasz jacht dokładnie przeszukały Wojska Ochrony Pogranicza. Sprawdzały, czy kogoś przypadkiem nie szmuglujemy. Panowie w podkutych butach i zielonych mundurach mieli nabite pepesze. Starsi, w tym mój ojciec, stali na brzegu i czekali. Mieli smutne miny. Niektórzy byli zdenerwowani. Ojciec był spokojny i właśnie tego dystansu mnie nauczył. Uważał , że ten system nie przetrwa, że to kwestia czasu. Nie doczekał niestety. Mama była całkiem inna, bardzo się o nas martwiła i nie zawsze ze spokojem znosiła nasze wyjazdy. Mój młodszy brat też w końcu znalazł się w klubie. Mama zawsze wkładała nam do plecaków kanapki. Najczęściej to był chleb z margaryną i cukrem. Wtedy to był rarytas..
Czym był dla pana ten klub?
- Środkiem świata, starego świata, całkiem innego, niż ten teraz. Pływaliśmy na starych jachtach. Część z nich była zbudowana w latach 20., chyba tylko dwa miały silniki, które nie zawsze odpalały. Żeby wypłynąć przez Zakręt Pięciu Gwizdków, który znajduje się przy ujściu Martwej Wisły, trzeba było pięć razy użyć gwiazdka. Statki żaglowe, później parowe w dawnych czasach nie miały radarów i radia, stąd ten zwyczaj i późniejsza nazwa. To tam rozpoczęła się II wojna światowa, to z tego zakrętu pancernik Szlezwig- Holsztyn ostrzeliwał Westerplatte.
Twierdza Wisłoujście leży ok. kilometra od plaży, była kiedyś latarnią morską. To tam mieścił się nasz klub.. Przez wiele lat opierała się najeźdźcom. Najbardziej zniszczyli ją pod koniec wojny Rosjanie. W podziemiach znajdowały się składy Dagomy. Dagoma, czyli Danziger Gemüse, Obstkonserven und Marmeladen-Fabrik. Produkowali marmoladę, dżemy, musztardę. W PRL-u nikt chyba nie zadał sobie trudu, by rozwinąć ten skrót i nazwa Dagoma przetrwała. Za czasów Piotra Jaroszewicza [premier PRL w latach 1970] zbudowano obok Siarkopol. Pamiętam, że z Warszawy przyjeżdżali naukowcy i wieszali czujniki na metalowych tyczkach. Gdy wracali dwa tygodnie później, to czujniki i tyczki były wyżarte przez siarkę i ich resztki leżały na ziemi.
W tej chwili Twierdza jest odnowiona. Nasz klub mieścił się w jej wewnętrznej części. W lecie pływaliśmy, w zimie naprawialiśmy sprzęt.
Pamięta pan swój pierwszy jacht?
- Nazywał się "Ranewid". Zbudowano go w 1919 roku, dwa lata po rewolucji październikowej. Szybka, piękna łódka. Spędziłem na niej całe młode życie. Wiele razy ratowaliśmy ten jacht. Często ratowaliśmy go przed zatonięciem. Był stary i ciągle brał wodę.W tamtych czasach powstało powiedzenie, że najlepszą pompą jest wiadro w rękach przestraszonego człowieka. To był dziki okres, pełen zapału. Później wykupiłem balast ołowiany "Ranewida" i po przetopieniu w nowy kształt zamontowaliśmy go w "Gemini" - pierwszym w Polsce jachcie z włókna węglowego. Zbudowaliśmy go wiele lat później.
fot. zbiory prywatne
A co się stało z "Ranewidem"?
- Nie udało się go uratować. Potrzeba było na to gigantycznych pieniędzy. Butwiał coraz bardziej i malał. Co roku odcinaliśmy po kilkanaście centymetrów zgniłego drewna. My dorastaliśmy, a on się kurczył.
Dużo pan czytał o żeglarstwie?
- Tak, ale romantyczny nurt, dalekie podróże z portu do portu, nigdy mnie nie interesowały. Zawsze lubiłem regaty, lubiłem się ścigać. Pochłaniałem książki Érica Tabarly'ego. Pasjonował mnie upór, z którym człowiek dąży do zbudowania łodzi. Moim domowym portem jest Gdynia, ale gdybym miał wskazać swoje drugie miejsce na świecie, to byłoby to Lorient. To był również port Tabarly'ego. Zginął w 1998 roku na Morzu Irlandzkim. Został uderzony gaflem, wpadł do wody. Jego ciało znaleziono pięć tygodni później. W Lorient znajduje się jego muzeum, marina nosi jego imię.
Poznał go pan?
- Tak, w 1997 roku. Byłem wtedy skiperem jachtu MK Cafe.
fot. zbiory prywatne
Jak to się stało, że zaczął pływać pan poza Polską, w najważniejszych regatach świata?
- Wszystko dzięki "Gemini". Zbudowaliśmy tę łódkę w 1990 roku. Cały kadłub powstał z włókna węglowego, które było wtedy na liście materiałów, których nie można było wwieźć do Polski. Udało nam się je przemycić w 1989 roku. Sprzedaliśmy poprzedni kadłub, kolega z USA wysłał nam pieniądze z transakcji do zachodniej firmy ,która sprzedała nam włókno węglowe.
Czym się różniły kadłuby?
- Stary ważył 2,5 tony, nowy 300 kilogramów. Gemini budowaliśmy przez trzy miesiące, po pracy. Ale nie udało by się, gdybyśmy nie mieli projektu. A projekt trzeba kupić.
Ile kosztuje?
- Projekt to ok. 50 tys. euro. Do tego dochodzi tzw. inżyniering, czyli projekt budowy łódki, a to kolejne 50-80 tys. euro. Na tamte czasy to był kosmos. Wszyscy się ze mnie śmiali. Napisaliśmy listy do trzech najlepszych biur konstrukcyjnych na świecie: do USA, Anglii i Hamburga. Przedstawiliśmy naszą sytuację, pokazaliśmy zapał do budowy takiego jachtu. W 1989 roku na półkach w sklepach był ocet i herbata, a my chcieliśmy zbudować jacht za milion marek. Dostaliśmy odpowiedzi, Amerykanie i Anglicy proponowali nam 50 proc zniżki. Skąd mieliśmy wziąć takie pieniądze?
W końcu przyszła trzecia odpowiedź - pisał Rolf Vrolijk , właściciel firmy projektowej z Hamburga. Pisał: "Drogi Romanie, przyślij proszę bilety Hamburg-Gdańsk-Hamburg. Przylecę. Porozmawiamy o projekcie". Bilet lotniczy kosztował 800 marek. Zbieraliśmy pieniądze trzy tygodnie. Przyleciał. Wsiadł do "malucha". Z nerwów urwałem linkę. Podniosłem klapę, uruchomiłem silnik. Zaśmiał się: "Roman, ty się na tym znasz?". Przejechaliśmy obok "Falowca'', który był wtedy chyba najdłuższym budynkiem na świecie. Powiedziałem mu wtedy to z dumą, a on: "Roman, dobrze, ale po co?''. Przyjechaliśmy do hotelu, chciał zadzwonić do domu. Znów bardzo się zdziwił, kiedy usłyszał, że na połączenie będzie musiał poczekać osiem godzin.
Kolacja przeciągnęła się do czwartej rano. Rolf okazał się stuprocentowym Słowianinem. Chciałem rano pokazać mu łódkę, ale on chciał się wyspać. Potem się dowiedziałem, że wcale nie spał, tylko pojechał taksówką zwiedzać Trójmiasto. Zobaczyć gdzie "wylądował". Czas mijał. Odwiozłem go na lotnisko, gadaliśmy o wszystkim, tylko nie o projekcie. Zebrałem się. Już miałem go pytać, gdy wypalił: "Paszke, no przecież, projekt!". Wyciągnął teczkę, a w środku były plany. "Roman, to jest prezent od mojej firmy dla twojej".
Dał mi projekt. To był październik. W styczniu pojechaliśmy na targi do Düsseldorfu, Rolf kazał przywieźć projekt.
Po co?
- Bałem się, że się rozmyślił i będziemy musieli oddać plany. A on otworzył sejf, wrzucił je na dolną półkę, a z górnej wyciągnął inną teczkę. I dał nam swój najnowszy projekt, z ulepszeniami specjalnie dla nas.
Trzy miesiące później kadłub był gotowy. Pomalowaliśmy go tak samo, jak stary. Nic nie powiedzieliśmy w klubie. Nikt się nie zorientował.
fot. zbiory prywatne
Budując "Gemini", nie miałem w ogóle pojęcia, że trafimy do tak wysokiej klasy regatowej. W 1990 roku pojechaliśmy na mistrzostwa świata. Zacumowaliśmy w Marstrand. Zacząłem przyglądać się, kto stoi obok nas. Hasso Plattner, właściciel międzynarodowego przedsiębiorstwa informatycznego SAP, Larry Ellison współzałożyciel Oracle, które teraz jest drugim największym sprzedawcą oprogramowania na świecie. Pod względem ekonomicznym, nie mieliśmy z nimi szans. Byliśmy kopciuszkiem. I to było dobre.
Dlaczego?
- Bo wszyscy nam pomagali. Porwała się nam genua. Kosztowała kilka tys. dolarów. Nie mieliśmy na to pieniędzy. Akurat jechał bosman, który opiekował się jedną z łódek. Od niechcenia powiedział: "Szef widział, że macie problemy z żaglami. Podsyła wam więc kilka zapasowych. ". A potem dostaliśmy dwa kontenery, załadowane sprzętem po dach. Wspaniały prezent!
Inny przykład: przyszła ciężka noc i połamało się kilka masztów. Dla nich to było nic wielkiego, a my nie mieliśmy zapasowego. Maszt kosztował 80 tys. dolarów. Wracam z biura regat i patrzę, a przy "Gemini" stoi z 50 dziennikarzy. Błyskają flesze. Myślę: "oho, nic, tylko chłopcy coś zmajstrowali". Na pokładzie siedzi Misiu, nasz bosman. Pije mazowszankę, pali klubowego. A na łódce nie wolno było palić. Naprzeciwko niego siedzi wysoki facet. I tak samo - pije mazowszankę, pali klubowego. Misiu mówi: "zobacz, Romek, jaki fajny facet. Podarował nam swój zapasowy maszt, żebyśmy mieli na czym skończyć regaty". A mnie zatkało. Mówię: "Misiu, to nie jest fajny facet, to jest Harald, następca tronu Norwegii''.
Od tamtej chwili Harald był dobrym duchem naszej łódki. Cieszył się, kiedy rok później znaleźliśmy sponsora - Bank Inicjatyw Gospodarczych. W 1992 roku na mistrzostwach świata w Kopenhadze walczyliśmy o pierwszą dziesiątkę. Na zakończenie regat przyszedł Harald. Dwa miesiące wcześniej zmarł mu ojciec. Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Powiedział: "Moi drodzy, chciałem się z wami pożegnać. Spędziliśmy razem na żeglowaniu kilka lat, ale na tym koniec. Zmarł mój ojciec i muszę zostać królem."
Kilka miesięcy później okazało się, że jednak wrócił na pole startowe tym razem w naszej nowej klasie morskiej ILC 40. Startowaliśmy na "MK Cafe", jachcie, na którym często kawa miała smak zwycięstwa.
Sponsoring to ważny element w sportach, gdzie występuje drogi, techniczny sprzęt. Wszędzie tam, gdzie jest szansa na kilka lat wsparcia, pojawiają się wyniki. Dlatego dla mnie ważne są długoterminowe kontrakty. Takim przykładem partnerstwa jest współpraca z Renault. Jesteśmy już razem osiem lat. Poznałem wiele produktów tej firmy. Mam swoje sentymenty np. Koleos - auto dla żeglarza. Od kilkunastu miesięcy, czyli od czasu, gdy urodził mi się syn Eryk, testuję auto rodzinne - nowy Espace Initiale. Komfort, który polubił też Eryk.
fot. Franek Przeradzki
Dwa razy próbował pan pobić rekord świata w samotnym rejsie dookoła świata. Spróbuje pan jeszcze raz?
- Cały czas o tym myślę. Jeśli uda się wszystko zaplanować, to spróbuję. Moi koledzy - żeglarze francuscy - mają wiele prób nieudanych i nie rezygnują.