Depresja Justyny Kowalczyk. "Trzy ostatnie lata mojego życia okazały się kłamstwem" [WYWIAD]

- Wszystko od A do Z wiedziały tylko trzy osoby. A i tak ze sporym opóźnieniem. Dwie z nich nie mogły uwierzyć, że to wszystko prawda. Bo gdy patrzyły na mnie np. w telewizji, widziały inną Justynę. Robiłam swoje. Byłam wrakiem, to wtedy chciałam rzucić narty, ale uznałam, że muszę to wszystko wypłakać - mówi Kowalczyk w bardzo osobistej rozmowie z Pawłem Wilkowiczem ze Sport.pl.

O walce z depresją i ludziach, którzy mają ją za sobą, przeczytaj w książkach >>

Paweł Wilkowicz, Sport.pl: Co to za bieg, w którym teraz się ścigasz?

Justyna Kowalczyk: Bieg o życie. Chyba mogę tak powiedzieć. Bardzo ciężki.

Depresja?

- Od ponad roku mam zdiagnozowane stany depresyjne. Od ponad półtora roku walczę z bezsennością. Może by się zebrało kilkadziesiąt nocy, które w tym czasie normalnie przespałam. Walczę ze swoim organizmem, z ciągłymi nudnościami, zasłabnięciami, gorączkami po 40 stopni, lękami. Z problemami, które mi się wcześniej nie zdarzały. W pewnym momencie byle posiłek bywał wystarczającym powodem do wymiotowania. Teraz jest trochę lepiej. Łączyć to wszystko z treningiem jest bardzo trudno. Bywały takie dni, gdy jedynym moim widokiem był sufit w pokoju. Gdy nie miałam siły ani chęci wstać z łóżka, a jedynym pytaniem było: po co?

Widzisz, co tam leży pod stolikiem?

- "Twój Styl". Ze mną na okładce.

Z efektowną sesją, wywiadem, w którym jest pełno twoich planów na życie. I pełno energii, optymizmu. To było niedawno.

- Tak, miałam wtedy potężną gorączkę. Tak, to było niedawno. Niedawno były też igrzyska olimpijskie i złoty medal. Niedawno były dziesiątki innych wygranych biegów. Niedawno odbierałam gratulacje i uśmiechałam się.

Na pokaz?

- Trochę się naudawałam przez te blisko dwa lata, od kiedy jestem w dole. Ale taka sesja i wywiad jak w "Twoim Stylu" to był w moim stanie ratunek. Nie musiałam tego robić, chciałam. Chciałam zobaczyć siebie z boku, na ładnych zdjęciach, jakoś się tego uczepić, odbudować poczucie własnej wartości. Chciałam coś robić, bo najgorsze to zamknąć się w mieszkaniu i nigdzie nie wychodzić. Przez cały ten zły czas starałam się zachowywać pozory. Bo mi mówiono, że tak trzeba. To udawałam, że jest najnormalniej na świecie: że są treningi, starty, a ja jestem jak zawsze kąśliwa. Po sezonie robię zawsze jedną sesję zdjęciową, to i teraz po Soczi zrobiłam. Dostałam niedawno zaproszenie na bal do Nowego Jorku, to świetnie, poleciałam. Bywały również podczas tych dwóch lat momenty, dni, a nawet tygodnie, gdy ze względu na okoliczności kłopoty znikały, a ja się śmiałam cały czas od ucha do ucha. Ale bajki szybko się kończyły.

I na przykład niedługo po igrzyskach, zamiast świętować z rodziną, wsiadłaś sama w samochód i uciekałaś przed życiem tak długo, aż wylądowałaś w Andorze?

- Tak, niby na zjazdówki. Chciałam być gdzieś, gdzie będzie święty spokój, góry, nie będzie wielu Polaków. Przejechałam do tej Andory ponad 2 tys. km, jak w transie. Mam takie chwile, gdy jestem zdolna porwać się z motyką na słońce. Rzucić cały ten smutek w diabły. A potem przychodzą takie kryzysy, gdy palcem nie jestem w stanie kiwnąć. Starty jakoś mnie mobilizowały. Akurat na wielkich zawodach, na igrzyskach w Soczi czy mistrzostwach świata w Val di Fiemme rok temu, czy nawet na wielu pucharowych startach mogłam eliminować czynnik depresyjny. Spałam dobrze, jadłam, walczyłam. Byłam szczęśliwa i normalna. Ale na reszcie Pucharów Świata najczęściej leżałam bezsennie do 4 nad ranem. Potem się udawało zasnąć na dwie godziny. Pobudka o 6, rozruch, przygotowania, o 11 wygrywałam bieg i znów dół, bezsenna noc. Jeśli nawet po takim wysiłku fizycznym nie możesz zasnąć, to znaczy, że jest źle.

Powiedziałaś, że to jest walka o życie. O chęć do dalszego życia?

- To są stany depresyjne, ze wszystkim, co ze sobą przynoszą.

Przyjmujesz leki?

- Były takie próby, pierwsza ponad rok temu. Trzeba było spróbować, bo stany depresyjne ciągle się pogłębiały, nie potrafiłam sobie poradzić ani z tym, ani z bardzo niestabilną sytuacją, w której się znalazłam. Ale próba się nie powiodła, bardzo słabo reagowałam na lekarstwa. Druga próba była we wrześniu ubiegłego roku. Również z bardzo słabym efektem. I trzecia próba teraz, wiosną, kiedy było już naprawdę źle. Wszystkie próby kończyły się góra po miesiącu. Reagowałam utratami świadomości, jeszcze większymi nudnościami, trzęsawkami, lękami. Byłam już tak bardzo na "nie" do wszystkiego, co chemiczne, do leków, że przez ostatnie dwa lata nawet witamin nie jadłam ani żelaza. Jedynym moim wspomaganiem były batony i napoje energetyczne. Sokiem z buraków mnie męczyli. W Soczi kawiorem, bo poprawiał krew. Trzecia próba z lekarstwami zakończyła się kompletną porażką i jeszcze różnymi dziwnymi historiami po zażyciu. Więc wszystko wylądowało w koszu na śmieci. A ja pracuję z panią psychoterapeutką. Od kilku tygodni.

Wygrywasz?

- Nie wiem, co jeszcze przede mną, i może nie chcę wiedzieć. Było ciężko i cały czas jest. Chcę o tym wreszcie opowiedzieć otwarcie, bo coraz ciężej mi już przychodziło ukrywanie się. Coraz trudniej kłamać: dlaczego nie przyjmuję większości zaproszeń, dlaczego boję się iść do tłumów, dlaczego zemdlałam niedawno na maratonie, dlaczego mnie nie było gdzieś, gdzie miałam być. Ileż można wymyślać tych kłamstw najróżniejszych. Mam nadzieję, że może teraz choć pod tym względem będzie mi łatwiej. Zdecydowałam się wrócić do sportu wcześniej, niż zakładałam. Już na początku czerwca, a nie w sierpniu. Niech to bieganie, które przez ostatni czas uważałam za przeszkodę w układaniu sobie życia, teraz mi pomoże.

Po Soczi do sierpnia miałaś mieć czas, by się nacieszyć życiem. Najdłuższy odpoczynek w karierze, pięć miesięcy. Z tego, co mówisz, wynika, że zamienił się w torturę.

- Do sierpnia miałam sobie dać szansę, żeby się odnaleźć. Może wyleczyć. Może poczuć radość. Nie mówię o radości z biegów narciarskich. Tylko radości z tego, że jestem. Chciałam pożyć, znaleźć jakiś bodziec, który mnie odciągnie od tego wszystkiego, co czarne. Ale nie udało się. Wiosną jeszcze bardziej się wszystko posypało. Nie pomogło wolne. Nie rozwiązała problemu przeprowadzka do Warszawy, gdzie się przeniosłam po igrzyskach. Było za dużo szarpania, którego nie wytrzymałam po prostu. Fajnie się tu jednak mieszka, niebywałe, że przez trzy miesiące paparazzi mnie nie namierzyli i dalej polują na mnie gdzieś w rodzinnych stronach. Muszę się czymś zająć i skoro wszystko inne mi się w życiu sypie, to skupię się na sporcie. Na tym, co zawsze dobrze wychodziło. Może dzięki biegom drobnymi kroczkami jakoś się z tego wszystkiego wyciągnę. Złapię się tego, co jest dla mnie pewne, jasne, stabilne. Już bywało tak niedawno, że wokół walił mi się świat, a na treningu biłam rekordy. I był choć jeden powód, by się uśmiechnąć.

Zostałaś w depresji mistrzynią olimpijską. Więcej: udały ci się w Soczi igrzyska marzeń, biorąc pod uwagę, że startowałaś z pękniętą kością. I to wszystko się udało zrobić na uboczu tej prawdziwej walki, z samą sobą?

- Wszyscy pytali o tę stopę. I ona rzeczywiście bardzo bolała. Gdy jednego wieczoru wzięłam na spacer buty bez wkładek, nie byłam w stanie dojść do hotelu. Ból był straszny, ale w głowie były dużo gorsze rzeczy. Musi mi jednak na sporcie strasznie zależeć, skoro wtedy wszystkiego nie cisnęłam. Ale ja wiedziałam, że dam radę. To moja praca. Zadanie do wykonania. A efektem ubocznym moich stanów było to, że byłam wtedy bardzo wychudzona, i to na olimpijskich trasach pomagało. Poza tym akurat tutaj nie mogłam siebie rozczarować. Gdybym jeszcze zawiodła siebie jako narciarka, straciłabym ostatni punkt podparcia. Oczywiście, że się z medalu cieszyłam. Jak z żadnego innego. Na podium, gdy płynęły łzy, myślałam: "Jezu, dałam radę po tych dwóch latach. To niemożliwe". Miałam pękniętą kość, ściągnięte paznokcie po odmrożeniu, ale to jest ból fizyczny, który można ogarnąć. Życie sportowca wytrzymałościowego to eksperymenty z bólem fizycznym. Ale jak mi wtedy na podium przeszły przed oczami wszystkie te jazdy, wyniszczenia, omdlenia, to, jak daleko moje ciało było czasami od sportu i z jakimi rywalkami się ścigałam, to miałam moment czystego szczęścia, że dałam radę. Mocna jestem mimo wszystko.

Miałaś takie momenty w tym wielkim udawaniu, gdy chciałaś się po prostu przed wszystkimi rozpłakać i wykrzyczeć, że już dość, że potrzebujesz pomocy?

- Miałam taki moment rok temu na wiosnę, gdy byłam gotowa w sekundę rzucić narty i całą resztę. Ale gdy trochę się uspokoiłam, pomyślałam, że jest sztab ludzi, którzy na mnie pracują, są ludzie, którzy mi kibicują. Że moje problemy to nie ich wina i choćby z uwagi na nich nie wolno mi rzucić nart. Mój dół nie ma nic wspólnego z wygranymi czy przegranymi w sporcie. Z presją sportową radzę sobie tak samo, jak to robiłam zawsze. A nawet wydaje mi się, że lepiej, bo wszystkie sportowe problemy, które kiedyś tak bardzo przeżywałam, teraz wydają mi się drobiazgiem. Dzięki temu, że się tak nimi nie stresuję, potrafię z siebie na trasie wycisnąć znacznie więcej. Ten mój czarny świat nie ma też nic wspólnego - to chcę podkreślić najmocniej - z nikim z mojej drużyny. Bo na takich spekulacjach oni już ucierpieli, zwłaszcza mój treningowy partner Maciek Kreczmer, który lądował ze mną na jakichś wymyślonych okładkach.

To przed czym tak uciekasz?

- No właśnie ja nie uciekam.

Ty czekasz, żeby cię dogoniło poukładane życie osobiste, a ono nie dogania?

- Tak można powiedzieć. Trzy ostatnie lata mojego życia okazały się kłamstwem. Zawiodłam się bardzo. Na początku maja przeżyłam klasyczne załamanie nerwowe. Teraz może być już tylko lepiej.

Wyjaśnisz, o co chodzi?

- O uczucia, o poronienie sprzed roku.

Napisałaś o nim niedawno na Facebooku. Ale nie wszyscy zrozumieli.

- Napisałam najprostszymi słowami na świecie: straciłam Dzieciątko. Tak, żeby nie było żadnych wątpliwości. Nie wiem, jak można było pomyśleć, że chodziło o psa. Ja nawet rybki w akwarium nigdy nie miałam, bo wychowałam się na wsi, gdzie się zwierząt w domu raczej nie trzyma. Piesek, którego niedawno podarował mi brat, żebym miała się kim zająć, jest moim pierwszym. Tak, byłam w ciąży, poroniłam rok temu w maju, na obozie treningowym. Na samym początku obozu. Właśnie wtedy, gdy się szykowałam do wyprostowania swoich ścieżek. Wiadomo, że gdybym donosiła tę ciążę, dość zaawansowaną, nie wystartowałabym w Soczi. Miałam już w planie inne życie, przynajmniej na najbliższy rok. Właśnie na ten obóz zaplanowałam rozmowy z trenerem, z moją drużyną, z Polskim Związkiem Narciarskim. W moje przygotowania związek zainwestował pieniądze, moja drużyna - czas. Chciałam im to wszystko wyjaśnić i zacząć rozwikływać sytuację. Niestety, los zdecydował inaczej. To były przerażające i traumatyczne dni. Tak to się wszystko poplątało, że zostałam z tym sama. Nie mówiłam nic ani trenerowi, ani rodzicom, żeby ich nie martwić. Nie chciałam tego robić rodzicom: powiem, a potem odjadę na długo, na 2 czy 3 tys. km od nich? Przecież to byłoby maltretowanie ludzi. Oni próbowaliby się do mnie dodzwaniać codziennie, a ja często nie mogę odebrać. Odchodziliby od zmysłów. Jedyne, co mogłam zrobić, to próbować sama to ogarnąć. Wiele osób, również będących blisko mnie, dowiedziało się o wszystkim niedługo przed wpisem na Facebooku. Wszystko od A do Z wiedziały tylko trzy osoby. A i tak ze sporym opóźnieniem. Dwie z nich nie mogły uwierzyć, że to wszystko prawda. Bo gdy patrzyły na mnie np. w telewizji, widziały inną Justynę. Robiłam swoje. Byłam wrakiem, to wtedy chciałam rzucić narty, ale uznałam, że muszę to wszystko wypłakać i dopiero potem podjąć decyzję. Uznałam, że narty będą moim obowiązkiem, ucieczką. Zdecydowałam, że chcę się mimo tej osobistej tragedii przygotowywać do igrzysk. Dla siebie, dla chłopaków z mojej drużyny.

Uprawiasz katorżniczy sport. Nie bałaś się czasami, idąc na trening, że tak osłabiona - pod każdym względem - ryzykujesz zdrowiem, a może i życiem?

- Nie. Takich myśli nie miałam. W takim stanie dąży się przecież do samozniszczenia. Jeśli już, to miałam wyrzuty sumienia, ogromne zresztą. Bo wydawało mi się, że treningi nie oddają 100 proc. tego, co powinnam zrobić. Że nie angażuję się jak trzeba. Mimo że na treningach byłam, robiłam, nie olewałam.

Trener się nie zorientował?

- O stanach depresyjnych mu powiedziałam, o reszcie nie. Uznał, że najlepszym sposobem na depresję będzie praca. Chciał dobrze, ale "weź się w garść" to najgorsze, co można mówić w takiej sytuacji. Ja zdecydowałam się dobiec do Soczi, ale było ze mną coraz gorzej. Nie chodzi o to, że nie przykładałam się do treningów. Przykładałam się. Tylko że wcześniej zawsze chciałam zrobić 150 proc. normy. A teraz po prostu robiłam, co kazali. Moja głowa była gdzie indziej. Trener musiał to widzieć. Nagle zaczęłam słuchać muzyki na treningach. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, uważałam, że muzyka przeszkadza w skupieniu się na ćwiczeniach. A teraz jej potrzebowałam, by nie słyszeć własnych myśli. Szybko, do pracy, zagłuszyć, potem jakiś obiad i znikałam. Przychodziłam na drugi trening, a potem znów znikałam. Siedziałam sama w pokoju. Przez to się między mną i trenerem rodziły konflikty. Byłam nerwowa, on też. Przychodziłam po nieprzespanych nocach zła jak osa. Zamknęłam się bardzo mocno w sobie.

To dlatego trener późną jesienią był pewien, że to ostatni rok jego pracy, bo ani ty, ani on dłużej nie wytrzymacie?

- Wiem, że nie byłam przez ostatni rok wzorem zawodniczki. Chciałam tylko dobiec do igrzysk, nic więcej. Miałam zbyt dobre wyniki sprawdzianów, żeby to zmarnować. Ale gdy kończyłam letnie przygotowania, te najcięższe, byłam pewna, że robię je ostatni raz w życiu. Chciałam skończyć ze sportem, wszystko układać inaczej. Bo nie byłam już w stanie dać sportowi tyle, ile bym chciała. Tłumaczyłam to trenerowi i dlatego był wówczas przekonany, że to ostatnia nasza wspólna zima i idzie na emeryturę. Ale podczas sezonu to się zmieniło. To on mnie przekonywał, żebym nie odchodziła, to on wymyślił taką długą przerwę od sportu, prawie pięć miesięcy, żebym odżyła. Przełom nastąpił chyba po prześwietleniu stopy w Soczi. Bo trener długo wierzył, że to jednak tylko stłuczenie, gdy ja i fizjoterapeuta już czuliśmy, że to złamanie, bo przestało się goić. Trener widział, że cierpię, ale wszystkiego mu nie mówiłam. Biegałam w okularach, by nikt nie widział łez. Pamiętam, że jak zobaczył zdjęcie złamania, to się popłakał. Może rzeczywiście zmienił do mnie podejście. Zrozumiał, jak bardzo walczyłam. A podczas tej wymyślonej przez niego długiej przerwy przyszedł taki krach w moim życiu, że się spotkamy z trenerem jeszcze szybciej. Bo już tylko w sporcie widzę na razie moje wybawienie. Byłam przez ostatnie dwa lata na wiecznym rozdrożu, a droga wyboru nie zależała, niestety, ode mnie. Albo zależała w bardzo małym stopniu. Teraz drzwi się zupełnie nieoczekiwanie zatrzasnęły, most spalił w bardzo niefortunnych i niezrozumiałych okolicznościach. Pchać się na jakąś nową drogę, nieznaną, na przykład w zmianę zawodu, to byłoby głupie i ryzykowne. Pozostało mi spróbować wrócić do Justyny sprzed trzech lat. Na tę drogę, na której ostatni raz byłam sobą.

Bywasz teraz choć od czasu do czasu szczęśliwa?

- Nie.

Justyna sprzed trzech lat też nie zawsze była. Była kąśliwa i walcząca. Akurat wtedy - z Norwegami o astmę.

- Tak. To był jeszcze czas, gdy od siebie wymagałam wyłącznie zwycięstw. A akurat wtedy, w sezonie mistrzostw świata w Oslo, notorycznie byłam druga. Więc nam ta astma sporo krwi napsuła, sportowo może było czasem niewesoło. Ale życiowo - wspaniale. Ja do momentu pojawienia się tej całej niestabilnej sytuacji uważałam się za bardzo szczęśliwą dziewczynę. Urodzoną w czepku. Kiedyś, choć przeszkody miewałam dość duże, bo przecież były różne problemy ze zdrowiem, dyskwalifikacja, to potrafiłam wziąć byka za rogi. Trochę popłakałam, ale szybko ruszałam do przodu. A teraz czepek spadł.

Śledzisz przypadki sportowców, którzy się przyznawali do depresji? Ostatnio na przykład słynnych pływaków Iana Thorpe'a i Granta Hacketta, wcześniej choćby włoskiego mistrza świata Gianluigiego Buffona albo tragicznie zmarłego Roberta Enke, bramkarza reprezentacji Niemiec, który swoją depresję ukrywał przed światem? Wszyscy jak ty - ludzie z pierwszych stron gazet, z sukcesami, pieniędzmi. Buffon wspomina rozmowy z lekarzem: "Przecież wszyscy marzą, żeby mieć pańskie życie!". "Ale ja mojego nie chcę".

- Śledzę, czytam. Przyznała się przecież również Lindsay Vonn. Ludziom się wydaje, że tacy jak ona, wielka alpejka, czy tacy jak ja nie mogą mieć depresji. Sportowcowi nie przyznaje się prawa do takiej słabości. A przecież żeby zmusić swoje ciało do rygorów wyczynowego sportu, trzeba być trochę szaleńcem. I bardzo wrażliwą osobą. Znam blisko wielu sportowców ze szczytu i wiem, co widać, gdy mi się uda przebić przez ich zewnętrzną skorupę. Widzę bardzo wrażliwych, czasami zagubionych ludzi. To, że oni są twardzi w sporcie, jeszcze nic nie oznacza. Sport jest najczęściej sprawiedliwy. Jeśli mu wiele poświęcisz, mniej więcej tyle samo dostaniesz w zamian. W życiu możesz poświęcić wszystko i nie otrzymać nic. To jest dla sportowca rzecz po prostu niezrozumiała.

Od czasu do czasu sportowcy przyznają się do depresji, ale to jednak ciągle wyjątki. Głośne, ale wyjątki. Choroba pozostaje tematem tabu. Choć statystycznie rzecz biorąc, choćby w każdej piłkarskiej szatni jest średnio jakichś dwóch, trzech piłkarzy podatnych na takie problemy.

- To również jeden z powodów, dla których zdecydowałam się moją historię opowiedzieć. Bo odbiór społeczny jest taki, jakby depresja była wstydem. Sam zwrot: przyznał się do depresji. Przyznał. Jak do złego.

Kto się przyznaje, ten czasem słyszy, że to fanaberie. Bo młodzi, bogaci, z sukcesami nie mają depresji. Gdy opowiedział o swojej Alexander Pointner, były trener austriackich skoczków, mógł przeczytać komentarze: "Niech sobie spróbuje przeżyć za głodową pensję, to zobaczy, co to jest depresja".

- Ja akurat wiem, co to jest biedne życie, pamiętam, co to znaczy utrzymywać się samemu i z trudem. Przez kawał życia miałam na bułkę i niewiele więcej. Nie było czasem za co wrócić do domu. Ale to wszystko jest nieporównywalne z tym, gdy zaczyna się sypać psychika. Wiem, że reakcje na to, co mówię w tym wywiadzie, będą różne. Ale we mnie to narastało od dawna, miałam już w nosie udawanie. Mimo że mi wiele osób to wyznanie odradzało: ulży ci na sekundę, ale zobaczysz, jaki będzie odbiór później. Jaki będzie? Depresja to choroba, tyle że po prostu inna od tych powszednich. I moja wewnętrzna przekora każe mi o tym opowiedzieć właśnie teraz, gdy się czuję najbardziej osaczona. Wiele osób widzi we mnie silną dziewczynę. Mówią mi czasem, że najsilniejszą dziewczynę w Polsce. Jeśli ta najsilniejsza korzysta z pomocy specjalistów, to może i ktoś inny przełamie wstyd i skorzysta albo zrzuci maskę i się oczyści. Może ludzie coś zrozumieją. Trzeba zacząć o tym mówić.

I wrócić do biegania?

- Był taki moment po Soczi, gdy byłam pewna, że to koniec przygody i nie wrócę. Może to głupio zabrzmi, ale czuję się sportowcem spełnionym. Nie mam już nikomu nic do udowodnienia. A bieganie to jest ciężki kawałek chleba. Moje ciało ma już dość tak wielkiej roboty. Gdybym miała normalną, kuszącą alternatywę, na pewno bym z wyczynowego sportu odeszła. Na pewno bym się też przy tym popłakała, to swoją drogą. Bo jednak jest nostalgia, kupa niesamowitych wspomnień, 16 lat mojego życia. Superżycia. Ale umiałabym tak po prostu z dnia na dzień odejść. Gdyby było gdzie. Teraz już nie ma. Są już inne plany. Początkowo rozważałam kontynuowanie kariery w taki sposób, by ten najbliższy sezon był pomostowy, już w stronę odejścia za rok. Myślałam: wznowię treningi w sierpniu, zrobię trzy miesiące przygotowań. Jestem pewna, że w tym czasie zdążyłabym się przygotować do klasycznych biegów na przyszłorocznych mistrzostwach świata w Falun, tak żeby walczyć o medal. A w międzyczasie spokojnie żegnałabym się z dotychczasowym życiem, chłopakom z drużyny dałabym czas na zaplanowanie przyszłości. Taki był plan, szykować się tylko na Falun.

Stanie się inaczej.

- Wracam do treningów już teraz. Będę miała więcej czasu, żeby wejść w reżim przygotowań. Będę miała obok siebie w drużynie Sylwię Jaśkowiec, która do nas dołączyła i jest bardzo entuzjastycznie do tego wszystkiego nastawiona, choć moje problemy zna doskonale. Uznałam, że ona, Maciek Kreczmer i trener muszą teraz wiedzieć o wszystkim. Sylwia to wulkan energii, zapowiedziała, że zrobi wszystko, żeby mi pomóc, wyciągnąć mnie z tego. A ja Sylwii jestem w stanie podpowiedzieć naprawdę dużo o wyczynowym sporcie, pokazać jej ścieżki do sukcesu. Może być ciekawie i fajnie. Z kobietą w jednej grupie treningowej nie byłam od blisko 10 lat. Poprzednią była właśnie Sylwia. Zobaczymy, co nam się teraz razem uda. Może jej zapał i moja rutyna pomogą mi odzyskać siebie, a Sylwii pozwolą poprawić wyniki. Nie wracam do biegania z wielkiej miłości do sportu. Teorie, że jestem uzależniona od adrenaliny czy od tego życia ciągle w drodze, to głupoty. Chcę spokoju. Walizek i pokojów hotelowych nienawidzę od dawna. Wracam, by zawalczyć o siebie.

Czyli też bez obsesji wyników?

- W mojej głowie ma jej nie być. Wiadomo, że będzie presja z zewnątrz, do czegoś ludzi przyzwyczaiłam. Ale ja nie mogę sobie tego dać narzucić. Zresztą wyniki będziemy sprawdzać dopiero w zimie, do zimy mam po prostu wypełniać swoje treningowe obowiązki. Krok po kroku. Jeśli je wypełnię, o wyniki mogę być spokojna. Jeśli nie wypełnię, to znaczy że dalej jestem w dole, że narty w niczym mi nie pomogły. A jeśli tak, to jakie to dla mnie będzie miało znaczenie, jakie są wyniki? Chcę zacząć od nowa. Może już inaczej będę dobierała przyjaciół. Będę unikała okazji do tłumnych spotkań. Nie będę już publicznie wracała do tematu depresji. Nie proszę o nic, poza zrozumieniem. Spróbuję w sobie na nowo rozpalić ogień do sportu. Może nie wszystko jest już zimne. Pamiętam, jak mi się w ostatnim czasie wydawało absurdalne odpowiadanie na pytania o formę, o kontuzję, o to, czy się przejmuję jakąś dwucentymetrową różnicą na mecie. Jakie to mogło mieć znaczenie, gdy moje życie waliło się w gruzy. Ale próbowałam odpowiadać, bo pamiętam, że Justyna sprzed trzech lat tak robiła. Marzy mi się, żebym jeszcze kiedyś mogła szczerze pomyśleć: te dwa centymetry na mecie rzeczywiście mają znaczenie.

Zobacz wideo
Więcej o: