Właściwie nie ma tygodnia, by skandynawskie przeciwniczki Justyny Kowalczyk nie były czemuś winne. Winne są nawet wtedy, kiedy mają kłopoty ze zdrowiem, bo jeśli Marit Bjoergen niedomaga serce, to na pewno dlatego, że przyjęła za dużo "koksu".
Taka narracja nakręca polskich kibiców od lat. Nie świetna batalia do ostatniego tchu niezniszczalnych wydawałoby się biegaczek, nie strategia, jaką trzeba powziąć w piekielnie trudnym Tour de Ski, nie różnice czasowe, fantastyczne telewizyjne relacje i związane z tym emocje. Rozpala nienawiść do rywala, wroga przecież, który dybie na Polkę i jej trenera zza węgła.
Ileż to Norweżki złego Kowalczyk narobiły. Najpierw dotleniały się przeciwastmatycznymi specyfikami, później generalnie miały za dobrze, bo zbyt bogatą są federacją i mają wokół siebie za szeroki sztab. A teraz najnowsze, z piątkowego poranka - Therese Johaug po słabszych etapach jedzie dobrze w Tour de Ski nie dlatego, że jest perfekcyjnie przygotowana, tylko dlatego, że od 2009 r. pracuje z nią "specjalistka kryzysowa". Prosto z Londynu.
Ale to Justyna Kowalczyk z nimi wygrywa. Gdzie tam Kowalczyk - Justyna, Justynka, Justyś nasza, jedyna, swojska, której bez przerwy i z każdej strony ktoś przeszkadza, dokucza i robi pod górę. Naprzeciw złowrogim siłom, gigantycznym laboratoriom dopingowym, nieosiągalnym dla nas kosmicznym producentom sprzętu, sama, samiuśka, w pocie, znoju i niedoli.
Kręci to polskich kibiców jak diabli, wymyślają Norweżkom ile wlezie, absurdalnie przy tym pomawiając. Znam jednak garstkę, której zaczyna to przeszkadzać, nawet męczyć. Mnie również.
Trudno wyrzucać to samej Kowalczyk, bo ostatnio nie wchodzi w kolejne zwarcia z przeciwniczkami, choć i ona, i jej trener sporo drwa pod ten kocioł swego czasu dołożyli. To Wierietielny plótł przecież, że "skoro astmatyczki mogą brać niedozwolone środki, które poprawiają wydolność płuc, to mająca niski poziom hemoglobiny Justyna powinna dostać pozwolenie na stosowanie EPO" ["Gazeta Wyborcza"]. Później było jeszcze dosadniej, wspólnie z Kowalczyk, że "jak ktoś choruje na astmę, to powinien startować w paraolimpiadzie" ["Metro"].
Wierietielny mówił i inne rzeczy bez opamiętania, oczekując jednocześnie, że nikt przypadkowej, lekowej wpadki sprzed lat jego zawodniczce wypominać nie ma prawa. Bo to przecież nasze dobro narodowe.
Ale Norweżki nie tylko się szprycują, one ze sobą współpracują i to przeciwko naszej. Co prawda nie zajeżdżają Kowalczyk drogi, nie wpychają kijków pod narty, ale przepuszczają się przed metą. Nic to, że w kolarstwie czy innych sportach drużyna pracuje na lidera. Tyle że tam nie pracują przeciwko naszym, bo naszych w czołówce tam nie ma.
Dzienniki bulwarowe, które wyimaginowanym konfliktem polsko-norweskim żyją od miesięcy, nawet rozumiem, ale przecież i dziennikarze poważnych tytułów spisek dostrzegają. Wybitny znawca tego sportu, Bogdan Chruścicki, uważa, że Norweżki we wspomnianej sytuacji "zagrały nieczysto, popełniły sportowe świństwo". Mimo że przepisy tego nie zabraniają.
Doceniam cholernie, co robi Kowalczyk, potrafię sobie wyobrazić, jak tytaniczną pracę wykonuje, jak haruje, by w kraju od lat zainfekowanym sportową nieudolnością dać odrobinę satysfakcji z nie byle jakiego triumfu. Ale nie rozumiem, dlaczego z najgroźniejszych rywalek naszej mistrzyni, traktowanej u nas z należną godnością królowej, koniecznie trzeba zrobić cwaniaczki i hochsztaplerki. Czemu podziw kibiców musi być zbudowany na zawiści, nienawiści i współczuciu? Tym ostatnim dlatego, że niemal przy każdym zwycięstwie Kowalczyk jej sztab podnosi, jakim cierpieniem sukces został okupiony, ile krzywd polska bohaterka wyrządza sobie każdym startem, że - to przykład z czwartku - "nogi ma jak parówki i konieczna jest kolejna operacja, tym razem piszczeli".
Robi wrażenie i podnosi w naszych nienasyconych oczach rangę sukcesu, prawda?
Nie ja jeden mam z tym problem. W piątkowej "Gazecie Wyborczej" na zakulisowe niuanse zwróciła uwagę Aleksandra Sobczak. Subtelnie i sugestywnie, tłumacząc, że na liście rzeczy, które mogą być problemem Kowalczyk powinno zostać skreślone nazwisko Bjoergen. Nieco dosadniej, choć w poczuciu sportowej lojalności, o powściągliwość w atakach na Norweżki zaapelował najlepszy polski sportowiec 2012 r. Tomasz Majewski: "Najważniejsza powinna być rywalizacja sportowa Justyny z rywalkami. Te animozje są niepotrzebne. Nigdy nie mieliśmy wojny z Norwegami, nie toczmy jej i teraz".
Niech będzie, Norwegowie też są nie w porządku, bo Petter Northug nazwał Polkę Diesel-Doris, co w ich języku jest synonimem konia pociągowego. Pomijam, czy w tak zmaskulinizowanej, opartej na niebywałej sile i wytrzymałości dyscyplinie sportu jest to określenie obraźliwe do szpiku kości, ale jak to się ma to polskich, bezpodstawnych, rzucanych notorycznie oskarżeń o doping, a nawet portalowe sugestie, że Bjoergen musi być hermafrodytą, skoro ma takie muskuły.
Jeszcze parę lat temu wahałbym się napisać tekst w podobnym tonie, by nie urazić nikogo w pełnym subtelności świecie sportsmenek. Ale ten przyjął przecież męskie zasady, narzucane także przez trenera Kowalczyk - w biegach narciarskich walenie bez pardonu poniżej pasa to codzienność. Pod warunkiem, że walimy my, bo jak walą w nas, to wroga należy unicestwić wszelkimi możliwymi środkami.
Z niemałą obawą publikuję jednak ten tekst, wiedząc, jaką wartością dla wygłodniałego polskiego kibica jest nasz uciemiężony bohater. Zarazem dodaję, zupełnie szczerze, że cholernie cieszę się z jak wysoką przewagą Kowalczyk idzie po czwarty triumf w Tour de Ski. Oby przed niedzielną wspinaczką na Alpe Cermis miała jeszcze większy komfort. Gdybym chciał utrzymać się w narciarsko-biegowej retoryce ostatnich lat, dodałbym jeszcze: wtedy Norweżki już nic nie wymyślą.
Podyskutuj z autorem - na jego blogu ?