Aleksander Wierietielny dla Sport.pl: Nie proponowali mi dużych pieniędzy. Proponowali bardzo duże pieniądze

- Mocna psychika, szacunek do ciężkiej pracy, życiowa mądrość i wychowanie to tajemnica sukcesów Justyny. Dziewczyna potrafi się odnaleźć w każdej sytuacji. Jest dobrym człowiekiem. Wszystko wyniosła z domu - mówi Sport.pl trener polskiej mistrzyni olimpijskiej z Vancouver

Polka wyjechała już z estońskiej Otepeaeae, gdzie w poprzedni weekend wygrała dwa biegi Pucharu Świata. W czwartek w Moskwie wystartuje w sprincie techniką dowolną, w sobotę i niedzielę w Rybińsku kolejne zawody PŚ. W klasyfikacji generalnej Kowalczyk jest druga, do Marit Bjoergen traci 62 punkty.

Robert Błoński: W grudniu Norweżka miała 304 punkty przewagi. Walka o Kryształową Kulę rozpoczęła się od nowa?

Aleksander Wierietielny: Przy tej klasie rywalki strata wciąż jest ogromna. Bjoergen nie lubi przegrywać i zrobi wszystko, by to odmienić. Teraz przewaga będzie po jej stronie, bo zaczynają się biegi łyżwą. W nich jest naprawdę mocna.

Patrzyliście w kalendarz, gdzie można odrobić straty?

- Nie ma sensu. Przed Tour de Ski Norwegowie zapowiadali, że przed ostatnim etapem, czyli podbiegiem na Alpe Cermis, Bjoergen będzie miała sześć minut przewagi nad następną biegaczką, a Peter Northug wygra, choćby kazali mu biec na drewnianych nartach. Oboje przegrali. My unikamy kalkulacji.

Była specjalna mobilizacja przed Tour de Ski? Na wszystkich dziewięciu etapach Justyna pokazała wielką formę, ani razu nie zeszła z podium. Zawsze też miała doskonale przygotowane narty.

- Była rozmowa motywacyjna. Powiedziała serwismenom: "Chłopaki, podejdźcie do sprawy bardzo poważnie, szykuje się ostra walka". Po pierwszych trzech etapach, które wygrała, zrozumieli, że to nie przelewki i walczymy o coś wielkiego. Ona na trasie, oni w waxkabinie dali z siebie wszystko. Estończycy Are Mets i Peep Koidu to zawodowcy, mają ogromną wiedzę i niczego nie trzeba im podpowiadać. Młodzi, czyli Mateusz Nuciak i Rafał Węgrzyn, też się sprężyli. Oni odpowiadają za technikę dowolną, Are i Peep robią podkład pod stopę na klasyk. Podczas Touru ani na chwilę nie stracili czujności.

Justyna pokazała tam, na co ją stać, i jak jest przygotowana do sezonu. Dla niektórych to mógł być szok, bo pierwsze starty były nieporozumieniem. W listopadzie pracowaliśmy w fińskim Muonio. Trenerzy, którzy oglądali tam Justynę, mówili, że tak mocnej jeszcze jej nie widzieli.

Na pierwszy PŚ do Norwegii pojechaliśmy prosto stamtąd. Liczyliśmy na podium już w Sjusjoen. Okazało się, że nie ma na to szans. Najpierw organizatorzy powiedzieli, że trasa będzie otwarta tylko dzień przed zawodami. Potem zmienili decyzję, ale dla nas było za późno. Na miejsce dotarliśmy w czwartek, trenowaliśmy w piątek. Gdy zobaczyłem trasę, od razu wiedziałem, że Justyna nie ma tam czego szukać. Trudna, z krótkimi podbiegami i krętymi zjazdami. Żeby się przyzwyczaić i ją poznać, musiałaby pobiegać na niej przez kilka dni. Nie miała szans z Norweżkami, które znały trasę. W Kuusamo popełniła błąd w sprincie i rywalki odjechały. W Davos miała gorzej posmarowane narty. To, co zyskiwała na podbiegach, traciła na zjazdach. A Norweżkom narty jechały kapitalnie. Popełniliśmy błąd, ale już było widać, że forma nadchodzi. W Rogli wygrała, potem był Tour de Ski. Energii dodał nam prolog techniką dowolną. Kilkaset metrów przed metą miała parę sekund straty do Norweżek, ale na płaskim odcinku odrobiła to. A przecież wcześniej nie umiała tego robić.

W grudniu było nerwowo? Mieliście chwile zwątpienia, że może coś poszło nie tak w trakcie przygotowań, które - w porównaniu z poprzednimi latami - zmieniliście?

- Ani przez chwilę nie wątpiliśmy, bo latem naprawdę biegała jak nigdy. Denerwowaliśmy się tylko, że mamy pecha i ciągle coś przeszkadza, by wskoczyła na podium. Bo powinna na nim stawać już od pierwszego startu. Czuła się mocna i uspokajała: "Spokojnie, trenerze, jeszcze chwilę poczekajmy". Wiedziała, że ma siłę i zdrowie, że jest dobrze wytrenowana. Jadąc na Tour, byłem przekonany, że wszystko zagra. Justyna dodała: "To nie będzie dzień czy dwa biegania, tylko dziewięć wyścigów w jedenaście dni, wszystko się zmieni i będzie inaczej niż w PŚ". Miała rację.

Po raz pierwszy przygotowywała się do sezonu wspólnie z Maciejem Kreczmerem.

- Tego, co zrobiła z Maćkiem, sama by nie wytrenowała. Po raz pierwszy pojechał z nami w maju do Zakopanego. Justyna powiedziała: "Trenerze, będzie lał deszcz. Samotne bieganie, crossy i marszobiegi po górach są niebezpieczne. Trasy mogą być oblodzone albo mokre. Łatwo się zgubić, może poprosimy Maćka, żeby ze mną potrenował". Tylko na to czekałem. Już po pierwszym treningu była zadowolona. Wrócili po czterech godzinach, a potem mówiła, że gdyby ćwiczyła sama, w hotelu byłaby po dwóch.

Czyj to był pomysł?

- Wspólny. Od dawna chciałem, żeby Justyna miała, z kim trenować, że przydałby się sparingpartner. Ale siedziałem cicho, nie chciałem niczego narzucać. Czekałem, aż sama na to wpadnie. Gdy tylko wspomniała o Maćku, od razu podjąłem temat.

Kiedyś opowiadał pan, że gdy zawodnik trenuje i moknie albo marznie, trener nie może siedzieć w kawiarni, tylko musi zmoknąć i zmarznąć razem z nim.

- Nic się nie zmieniło. Justyna lubi, kiedy jestem na trasie. Gdy muszę coś załatwić i gdzieś pojechać, słyszę później: "Szkoda, że trenera nie było, chciałam, żeby trener to zobaczył". Potrzebuje osoby towarzyszącej. Gdy biega crossy, radzi sobie sama. Ale dla jej samopoczucia ważne jest, żebym był gdzieś na trasie. Kiedy mnie nie ma, mówi, że jej się nie chce trenować albo że trenuje się gorzej i szybciej kończy zajęcia. Justyna jest w pracy, więc i trener powinien być. To jest też jego praca.

Justyna skończyła studia, otworzyła przewód doktorski na AWF w Krakowie. Plan treningowy ustalacie wspólnie?

- Kiedyś proponowałem pewne rozwiązania i potem dochodziliśmy do wspólnych wniosków. Justyna świetnie czuje swój organizm i teraz często podpowiada: "Trenerze, zróbmy takie ćwiczenie albo zróbmy je inaczej". Zresztą ja sam pytam: "Jak wolisz to zrobić, co będzie dla ciebie lepsze?". To mądry i dojrzały sportowiec. Bywa, że muszę ją do czegoś mocno przekonywać. Wiem, że czegoś potrzebuje, i czasem nalegam, żeby to zrobiła. Negocjacje są ciężkie, rzadko daje się przekonać. Ja już pięć lat temu miałem pomysł, w jaki sposób może nauczyć się zjeżdżać. Upierała się jednak i ciągle powtarzała "nie i nie". Dopiero w tym roku na Dachsteinie zrozumiała, że innej metody nie ma. Po przyjściu na trening najpierw kilka razy podchodziła pod górę i zjeżdżała, a dopiero potem ruszała biegać na pięciokilometrowej trasie. Po każdej pętli znowu było osiem solidnych, prawie dziesięciominutowych podejść i osiem zjazdów. Tak długo jeździła, aż się nauczyła. Czasem zdarła sobie bok, ale teraz mamy tego efekty. Tyle że przekonywanie trwało pięć lat.

Ostatnie dwa lata, podczas których Justyna przegrywała z Marit Bjoergen na wielkich imprezach, były trudne?

- Odkąd pamiętam, to lekko nigdy nie było. Kiedyś grupa była większa i gdy latem przyjeżdżaliśmy do Otepeaeae, mieliśmy czas iść nad jezioro i odpocząć na plaży. Teraz nie ma o tym mowy. W dzień wolny czasem jeździmy do sklepu sportowego w Tartu. Z reguły, kiedy ma wolne, odpoczywa pasywnie. Musi się wyleżeć, dać mięśniom odpocząć, żeby przestały boleć. Lekkiej pracy z nią nie ma, ale nie narzekam i nie zamieniłbym jej na inną.

Do drugich miejsc nie było łatwo się przyzwyczaić. Któregoś dnia Justyna powiedziała: "Trenerze, swego czasu mocna była Finka Kuitunen Virpi, ale doczekaliśmy się, że zaczęłam z nią wygrywać. Teraz mocna jest Marit Bjoergen, ale niech trener cierpliwie poczeka, przyjdą czasy, że i z nią zacznę wygrywać". To jej słowa. Poziomu, na którym biegała Norweżka przez ostatnie półtora roku, kiedy wszędzie była pierwsza, nie da się utrzymać długo. Ostatnio zamieniły się miejscami na podium. Justyna dotrzymała słowa.

Łatwo nigdy nie było. Może, gdybyśmy nie pracowali tak ciężko, to byłoby łatwiej? Codziennie widzę, ile wysiłku ją to wszystko kosztuje. Wieczorem przychodzi po voltaren, bo z bólu nie może zasnąć. Na drugi dzień wstaje i znowu to samo. Mnie boli od samego patrzenia na jej wysiłek. Czasem aż ciężko mi się z tym pogodzić. Ale jej nie interesują miejsca dwudzieste. Woli harować, żeby walczyć o zwycięstwo. Przy takim zaangażowaniu Justyny cała grupa musi funkcjonować jak w zegarku. Organizacja musi być perfekcyjna, każdy detal przygotowany. Czasem pytam jej: "Co ja tu robię? W porównaniu z tobą nic nie robię". Odpowiada, że jeśli bym odszedł, wszystko by runęło. Dlatego wstaję razem z nią. Jestem na nogach od szóstej rano. Ona trenuje, a ja się kręcę po trasie. Ale i tak wieczorem jestem zmęczony.

Z tego, co pan opowiada, wychodzi, że to Justyna częściej musi pana uspokajać.

- Różnie bywa. Nerwy zdarzają się także jej. Złości się, dlaczego coś się nie udało. Wtedy oglądamy bieg i szukamy przyczyn. To normalny człowiek, też czasem nie wytrzymuje. Czasem potrzebuje wsparcia i uspokojenia. Przed startem na 10 km klasykiem w Toblach, czyli przedostatnim etapem Tour de Ski, przyszła do mnie i rozpłakała się w drzwiach. Żaliła się: "Norweżki będą na trasie wydziwiały i mnie zablokują". Kazałem jej się uspokoić i powiedziałem, że nie zdążą niczego zrobić, bo im odjedzie. Miałem rację. Dzień później, przed Alpe Cermis, też na przemian płakała i śpiewała. A później wygrała. Czasem to ja nie wytrzymuję nerwowo, wtedy ona uspokaja mnie. W tym roku jest mocniejsza niż w ubiegłym. Widzę po ćwiczeniach i obciążeniach, na jakich pracowała wtedy, a na jakich ćwiczy dziś.

Ale chyba nie będzie miała takiego bicepsu jak Bjoergen? Na zdjęciu w norweskiej prasie, które ukazało się po TdS, ramię liderki PŚ wyglądało jak u kulturystki.

- Widziałem kiedyś biceps kajakarki Anety Pastuszki. Gdzie tam Bjoergen do niej. Kajakarze podciągają się na rękach na drążku z 15-kilogramowym obciążeniem na nogach. Widziałem to na zgrupowaniu w Wałczu. Bjoergen chyba lubi takie "kulturystyczne" zdjęcia. Przed MŚ w Oslo sfotografowała się z napiętymi mięśniami i nartami. Była zachwycona. Teraz tłumaczyła, że fotograf "odpowiednio" ustawił aparat, i żartowała, że w przyszłym roku założy suknię zakrywającą ramiona. Ale mnie się zdaje, że ona lubi pokazywać swoją muskulaturę. Justyna takich mięśni nie ma i nie będzie miała.

Skąd takie mięśnie? Widziałem zdjęcie Bjoergen na bieżni - na brzuchu ma kaloryfer.

- Justyna też. Widać to, kiedy latem biega z oponą. Jest umięśniona, ale nie tak jak Norweżka. Justyna jest chuda, nie ma tłuszczu. Sama skóra i mięśnie.

Podczas Tour de Ski mówił pan, że jest wychudzona.

- Wiedziała, że nawet z kilogramem nadwagi będzie jej ciężko wdrapać się na Alpe Cermis. Dlatego trzymała ścisłą dietę. Nawet w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia, kiedy mogła jeść i jeść, pojechała trenować do Jakuszyc. Smakołyki jej nie skusiły. Ważyła tyle, co na igrzyskach w Vancouver.

Skąd się wzięły bicepsy Bjoergen?

- Wydaje mi się, że po igrzyskach w 2006 roku, kiedy wypadła ze światowej czołówki, zaczęła mocno pracować nad siłą. Wtedy urosły. Ale żeby z taką muskulaturą szybko biegać na nartach, trzeba dostarczyć do nich sporo tlenu. Właśnie wtedy stwierdzono u niej silną astmę i pozwolono zażywać mocniejsze dawki leku. Dzięki niemu do mięśni dociera więcej tlenu. Dziewczyna zaczęła wygrywać. O tym wszystkim opowiedziała sama. Niecały rok przed igrzyskami w Vancouver na konferencji prasowej po jednym z biegów PŚ Justyna siedziała obok Bjoergen i słyszała, jak Norweżka mówi, że dostała pozwolenie na przyjmowanie nowych leków na astmę, które wreszcie pozwolą jej szybciej biegać, i że skończą się problemy z treningami na wysokości, bo wreszcie jej nie zatyka. Justyna była tym zdumiona. Mnie się wydaje, że Bjoergen nie jest tak inteligentna jak Justyna. I czasem za dużo mówi. Teraz jej zaczynają podpowiadać, co mówić na konferencjach. Żartu o bicepsie i sukience z rękawami też chyba sama nie wymyśliła.

Ale czytałem artykuł, że tak mocnych leków nie można przyjmować non stop. Trzeba robić przerwy. W poprzednich sezonach Bjoergen opuszczała Tour de Ski i wybrane starty w PŚ, a potem na igrzyskach i mistrzostwach świata zdobyła złote medale. W tym roku bardzo chciała wygrać Tour de Ski, ale okazało się, że - choć muskuły ma wielkie - z żelaza nie jest. Justyna potrafiła z nią walczyć.

Zgodzi się pan, że wzajemna rywalizacja napędza obie wybitne biegaczki?

- Na pewno je nakręca. Obie chcą walczyć. Ale teraz przyszedł czas zwycięstw Justyny. Udało się na Tour de Ski, udało w Otepeaeae, zobaczymy jak będzie dalej. Żadna nie będzie już dużo słabsza, żadna nie będzie dużo lepsza. Wygrana innej biegaczki niż Bjoergen czy Kowalczyk będzie dla mnie niespodzianką.

Zauważył pan, że Norwegowie zaczęli inaczej traktować Justynę? Kiedy przybiegała za Bjoergen, była tylko ubogą krewną królowej Marit, teraz pozwalają sobie na uszczypliwości, ale też doceniają sportową klasę.

- Do Tour de Ski jedyną Norweżką, która się z nami witała, uśmiechała i kiwała głową w moją stronę, była Kristin Steira. Z ich trenerów zagadywał mnie też tylko jeden, od sprintów. Nawet zna parę słów po polsku. Kojarzył mnie z poprzednich lat, kiedy w sprintach startował Janusz Krężelok. Reszta mijała mnie, jakbym nie istniał. Po tegorocznym Tour de Ski czekałem na Justynę przy samochodzie i nagle podeszły do mnie trzy Norweżki i jeszcze Astrid Jacobsen. Wszystkie podały rękę i pogratulowały. Byłem zaskoczony, że rozpoznały trenera Justyny Kowalczyk. Dotąd na mnie patrzyły, ale nie widziały. Tym, co piszą norweskie media, nie interesuję się w ogóle.

Wciąż ma pan zapał do pracy jak kiedyś? Medale i puchary nie stępiły motywacji?

- Dopóki będą wyniki, nie stracę jej. Sukcesy cieszą kibiców. A nas dopinguje do pracy świadomość, że sprawiamy im tyle radości. Nie wiem, co musiałoby się stać, żebyśmy się znudzili albo zniechęcili. Nie wiem, co by we mnie musiało wstąpić, żeby przestało mi się chcieć pracować.

W historii biegów nikt nie wygrał Pucharu Świata cztery razy z rzędu. Wybitni sportowcy potrafili być na szczycie przez trzy kolejne sezony, potem z niego spadali. Najlepsi jeszcze wracali, ale cztery lata z rzędu nikt nie wygrał.

- Każdy jest człowiekiem, a nie maszyną. Widocznie organizm może wytrzymać tylko tyle obciążeń. Byłoby więc cudownie, gdyby Justyna pokonała tę barierę i wygrała po raz czwarty z rzędu.

Na czym polega jej fenomen?

- Wszystko jest w jej głowie. To bajki, że ma nadludzką wydolność. Wszystkie badania pokazały, że nasze poprzednie biegaczki miały podobne możliwości fizjologiczne. Ale nie miały jej głowy, uporu i charakteru. Ona wie, że aby być na szczycie, musi trenować do upadłego. Bez fuszerki i bylejakości. W listopadzie do Muonio przyjechało mnóstwo biegaczy i biegaczek. Na trasie robił się tłok, ciężko było kogoś wyprzedzić. Justyna wychodziła więc biegać o piątej rano. Nakładała na czapkę lampkę - taką jaką noszą górnicy - i ruszała w las na dwie godziny. Gdy wracała, inni dopiero schodzili na śniadanie. Mocna psychika, szacunek do ciężkiej pracy, życiowa mądrość i wychowanie to jest cała tajemnica sukcesów Justyny. Dziewczyna potrafi się zachować w każdej sytuacji. Jest dobrym człowiekiem. Wszystko wyniosła z rodzinnego domu.

Kiedyś Justyna powiedziała, że mówicie prawdę prosto w oczy i z tego powodu nie macie fałszywych przyjaciół.

- Godzimy się z tym, że wielu osobom nie podoba się to, co i w jaki sposób mówimy. Umiemy odróżnić prawdziwego przyjaciela od fałszywego. Parę razy daliśmy się "wrobić". Teraz nie jesteśmy naiwni. Staliśmy się ostrożniejsi.

Igrzyska w Soczi będą dla was metą?

- Odbędą się dopiero za dwa lata. W marcu, od razu po finale PŚ, Justyna będzie miała zabieg dotyczący kolana. Nie wiem, jak to wpłynie na przygotowania do kolejnego sezonu Po igrzyskach na pewno będą zmiany. Dziewczyna może biegać do czterdziestki, tylko czy naprawdę jest jej to potrzebne?

Wzruszył się pan po ostatnich zwycięstwach?

- Oczywiście. Kiedy na koniec biegu przy nazwisku Justyny widzę numer jeden, schodzą ze mnie emocje. Nie podskakuję i nie wyrzucam rąk w górę, ale w środku bardzo się cieszę. Następnego dnia muszę jednak o tym zapomnieć, wstać o piątej rano i ruszyć do pracy.

Czuje się pan doceniony?

- Po igrzyskach olimpijskich w Turynie przyszedł do nas szwedzki serwismen Ulf Olsson. Przejęliśmy go od Czeszki Neumanovej, która skończyła karierę. Ulf świetnie smarował i dobierał narty do łyżwy. Po MŚ w Libercu w 2009 roku podkupili go Norwegowie. Zaproponowali więcej, niż my mogliśmy dać. Przed tym sezonem i w moim kierunku padło pytanie od zagranicznej federacji. Nie zaproponowano mi dużych pieniędzy. Zaproponowano mi bardzo, bardzo duże pieniądze. Działacze, którzy proponują takie kwoty, wymagają wyniku natychmiast. Odpowiedziałem, że do igrzysk w Soczi zostały dwa lata i niczego nie mogę zagwarantować, bo w ten sposób nie można pracować. Z Tomkiem Sikorą osiągnąłem sukces w biatlonie po wielu latach współpracy. Identycznie jest z Justyną. Żeby doprowadzić zawodnika na szczyt, trzeba pięciu-sześciu lat. Dwa lata to za mało, dlatego grzecznie podziękowałem. Nie warto się szarpać. Wolę jeść łyżeczką, a nie chochlą.

Tak jak jest teraz, jest idealnie. Nie chcę być na świeczniku, wolę mieć święty spokój.

Kiira Korpi - śliczna wicemistrzyni Europy w łyżwiarstwie figurowym

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.