Justyna Kowalczyk: Chcę Pucharu Świata, mistrzostwa też zobowiązują

Może zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale podczas tegorocznych przygotowań trenowałam o pięć procent więcej niż przed olimpiadą - mówi Sport.pl mistrzyni olimpijska z Vancouver w biegach narciarskich

W ubiegłym tygodniu Kowalczyk podpisała wart około półtora miliona złotych dwuletni kontrakt z Polbankiem. Niedługo w telewizji będzie można zobaczyć reklamy z udziałem czterokrotnej medalistki olimpijskiej i dwukrotnej zdobywczyni Pucharu Świata.

Robert Błoński: Podpisała pani lukratywny kontrakt. Udało się też zrealizować marzenie o luksusowym aucie?

Justyna Kowalczyk: Mam świetną umowę sponsorską, dzięki której dostałam świetnie wyposażonego, największego mercedesa, jaki jest w Polsce. Nie przywiązuję większej wagi do pieniędzy. Są na lokatach i mam nadzieję, że kiedyś wystarczy na to, bym porządnie się ze wszystkiego wyleczyła. Konto w Polbanku założyłam kilka dni temu, kiedy kręciliśmy reklamówki. Podpisałam umowę, ale nawet dokładnie jej nie przeczytałam, bo się nie znam. Chodzi oczywiście o umowę dotyczącą konta w banku, a nie sponsorską. Tę przeczytałam. Ważne było dla mnie, że nazwa kojarzy się z Polską.

Do Warszawy przyjechała pani pięknie opalona...

- Spędziłam trzy tygodnie na lodowcu Dachstein. Nabiegałam się na nartach strasznie dużo, leżał śnieg, ale paliło takie słońce, że ćwiczyłam w... stroju kąpielowym. Nie tylko zresztą ja. Po dwóch tygodniach ochłodziło się i musiałam ubierać się w zimowe ciuchy, ale zdążyłam się opalić. Na razie upały w Polsce mi nie dokuczają, do zimy nie tęsknię, bo ja właśnie od niej wróciłam. Teraz wyjeżdżam jednak na trzy tygodnie do estońskiej Otepeaeae, gdzie niedawno było prawie 40 stopni. Nie znoszę ekstremalnych temperatur - 17-20 stopni C jest idealne. Deszcz też może być, ale nie burze.

Podobno trenowała pani więcej niż przed igrzyskami? Nie było pomysłu, żeby trochę odpuścić?

- Był, ale postanowiliśmy inaczej. Niewiele tej wiosny odpoczywałam. Właściwie to nie miałam przerwy. W kwietniu pojechaliśmy na Kamczatkę, potem mieliśmy trzy trzytygodniowe obozy w górach. A że w górach zawsze ćwiczy się "objętość", liczyła się długość zajęć. Zobaczymy, jakie efekty przyniesie eksperyment. Najtrudniej było w Sierra Nevada, gdzie trenowałam na wysokości ponad dwa tysiące metrów. Na razie wszystkie oznaki na niebie i ziemi wskazują, że jest dobrze.

W porównaniu z poprzednim latem czuje się pani mniej zmęczona czy bardziej?

- Teraz przygotowujemy się inaczej. Rok temu, na bardzo wysokim poziomie sportowym, czyli - jak wy to nazywacie - w wysokiej formie byłam latem. Prezentowałam taką dyspozycję jak kilka miesięcy później podczas poprzedzających igrzyska startach PŚ w Canmore i potem podczas samych biegów w Whistler. Teraz chcemy to opóźnić o blisko miesiąc. "Forma" ma przyjść dopiero we wrześniu.

Czy to dlatego, że mistrzostwa świata w Oslo są na przełomie lutego i marca, czyli o kilkanaście dni później niż starty podczas igrzysk?

- Trochę tak. Ale ja już zapowiedziałam, że po raz trzeci z rzędu chcę wywalczyć Kryształową Kulę za Puchar Świata. Chyba że stanie się coś nieprzewidzianego. Jeśli nie, nie chcę odpuszczać startów w PŚ.

Ale o Oslo i medalach MŚ pani myśli bardzo poważnie?

- No przecież (śmiech)... Zobowiązują tytuły i medale z MŚ w Libercu w 2009 roku, zobowiązuje też kilka ładnych lat biegania na najwyższym poziomie. Praca idzie normalnie, ale pospolitego ruszenia, takiego, jak było przed Vancouver, nie ma. Było raz w życiu, cel osiągnęliśmy i wystarczy. Teraz jest zdecydowanie spokojniej. Pracujemy jak wcześniej, jak choćby przed Libercem.

Jakieś nowości w pani sztabie szkoleniowo-medycznym w porównaniu z poprzednim sezonem?

- Trzyletni kontrakt z siatkarzami Kędzierzyna podpisał fizjoterapeuta Paweł Brandt. Życzę mu wszystkiego dobrego, nie byłam w stanie konkurować z drużyną siatkarzy. Stworzyli mu doskonałe warunki do rozwoju zawodowego. Będzie się pełniej realizował. Ja byłam tylko jedna w naszym teamie, kontuzji udawało się unikać, a przeciążenia ciągną się za mną od lat i nie bardzo jest co z nimi zrobić. Ale Paweł zawsze może do nas wrócić. Zmieniłam też lekarza - Jarosława Krzywańskiego zastąpił Robert Śmigielski, z którym pracowałam przed i w trakcie igrzysk w Turynie. Po olimpiadzie w Vancouver odetchnęliśmy, bo presja była tam ogromna. Wszyscy byliśmy zmęczeni, wmawiano nam coś, czego nie potrafiliśmy zrozumieć. Do nart znowu podchodzę z dystansem.

Dotarły do pani te sukcesy?

- Ciągle mnie szokuje, kiedy ktoś mówi: "Justyna Kowalczyk, czterokrotna medalistka olimpijska". To brzmi tak nieprawdopodobnie... No i "Justyna Kowalczyk, mistrzyni olimpijska" też mnie szokuje. Ale przyjemnie.

Obejrzała pani swoje biegi już na spokojnie?

- Widziałam wszystkie starty z poprzedniego sezonu nie tylko z ciekawości, ale też ze względów szkoleniowych. Poolimpijskie refleksje są takie, że... było w porządku. Dopatrzyłam się paru błędów, ale popełniałam większe. Na przykład podczas biegu łączonego na igrzyskach kamery nie uchwyciły momentu, kiedy Marit Bjoergen zaczyna odjeżdżać. Sczepiłam się wtedy nartami z Kristin Steirą, Marit odbiegła i było po herbacie. Taka zawodniczka jak ja nie powinna pozwolić sobie na kolizję, powinnam mieć w głowie obraz nie tylko tego, co się dzieje, ale też tego, co wydarzy się za trzy-cztery sekundy.

Zjazd w finale sprintu, kiedy na górze była pani pierwsza, pojechała zbyt szerokim łukiem i dała się wyprzedzić Bjoergen, też był błędem?

- Jak na poziom umiejętności, które tam prezentowałam, to i tak było dobrze, że nie "zapługowałam" i nie postawiło mnie na dobre. Wbrew jednak temu, co się uważa, to i tak jestem w światowej czołówce zjeżdżających. Nie będę zjeżdżała jak Marit, bo moja noga jest trzy razy chudsza od jej nogi i mniej może znieść. Podbiec na górę mogę szybciej, zjechać - wolniej. Nie utrzyma siły.

A ten nieprawdopodobny finisz na 30 km, który dał pani złoto na ostatnich metrach?

- Super. Marit się złamała w końcówce, pobiegła "klasykiem" jak juniorka.

Rozmawiałyście po igrzyskach?

- Nie było takiej potrzeby. W pewnych kwestiach pozostaniemy przy swoich zdaniach i jedna drugiej nie przekona.

Rzeczywistość po igrzyskach wygląda inaczej?

- Nie bardzo. Dalej były podbiegi na trasach, jak padał deszcz, to robiło się błoto, a kiedy leciałam pod górę, pot płynął po twarzy. Kiedy wróciłam do domu, to zdarzało się, że rano przez okno widziałam autobus z ludźmi stojący pod płotem. Czegóż oni ode mnie chcieli? Innej rzeczywistości nie ma.

Na trasy w Whistler pani psioczyła, a trasy w Oslo?

- Mm... pętla zaczyna się od dwuipółkilometrowego podbiegu. W sam raz dla mnie (śmiech). Do igrzysk starałam się przygotowywać inaczej, bo profil tras był wyjątkowy. Teraz wróciliśmy do katorżniczych podjazdów i w ogóle wszystkiego, co jest związane z podbiegami. Dobrze mi z tym.

Często ogląda pani olimpijskie medale?

- Nawet nie wiem, gdzie są. Rodzice je gdzieś schowali. Ostatni raz widziałam je w marcu w szwedzkim Falun, gdzie kończył się sezon PŚ. Zrobiłam sobie zdjęcie ze wszystkim, co dotąd zdobyłam.

W sezonie 2011/12 nie ma igrzysk, nie ma mistrzostw świata. Może to będzie ten moment, żeby odpocząć?

- Trener mówi, że trzeba będzie odpuścić, żebym zdrowa dotrwała do kolejnych imprez. Czyli MŚ w Predazzo w 2013 roku i igrzysk w Soczi w 2014.

Więcej o:
Copyright © Agora SA