Polka była pierwsza na mecie z ponad 40-sekundową przewagą nad rywalkami. Wygrała jedenasty w życiu etap TdS, z tego po raz szósty triumfowała w Oberhofie. Po czterech minutach od startu dogoniła Amerykankę Randall i Szwedkę Kallę, a potem systematycznie powiększała przewagę i niezagrożona dojechała do mety.
Za metą się uśmiechnęła i - żeby nie zamarznąć - pomknęła do namiotu dla zawodniczek przebrać się. Większość rywalek, które wjeżdżały na metę później, padała na ziemię.
Justyna Kowalczyk: To prawda, nie lubię huku. Dziś też mnie wystraszyli. Mam nadzieję, że w tej małej włoskiej wiosce, w której będziemy mieszkać, w sylwestra będzie cicho.
- Bardzo mi się podobał. Zrobiłam to, co miałam zrobić. Tak się umówiliśmy z trenerem, że pierwszą pętlę zaczynam spokojnie, a później przyspieszam. Myślę, że trochę przeceniliśmy możliwości Therese Johaug, która startowała tylko 17 sekund po mnie. Uważaliśmy, że mnie dogoni i przynajmniej przez jakiś czas będziemy biegły razem. Skoro mnie nie doszła w momencie, w którym nie biegłam na sto procent, to postanowiłam nie oglądać się na nikogo, tylko biec swoim rytmem i tempem do końca. Końcówka była ciężka, to nie był bieg z uśmiechem na ustach. Ostatni kilometr dał mi mocno w kość. Ale o to chodzi, od tego są zawody, żeby dać z siebie sto procent.
- Nie czekałam, bo było mi strasznie zimno. Inaczej jest, kiedy wbiega się na metę samotnie jako zwycięzca, a inaczej gdy finiszuje grupa i jest walka o jak najlepsze miejsca. Wtedy, na ostatnich metrach, daje się z siebie sto procent, a nawet sto dziesięć, i jest się wyczerpanym. A ja? Dziwne by było, wręcz groteskowo, gdybym dobiegała na metę 40 sekund przed wszystkimi i padała na ziemię. Śmieszne by to było.
- Idealnie, pięknie. Serwismeni znowu wykonali kawał dobrej roboty. Ja lubię takie warunki, kiedy śnieg jest miękki, nie za szybki. Wolę to od biegania po śniegu zmarzniętym i twardym. Jest wesoło, bo mamy święto w ekipie. I to podwójne. W sobotę wieczorem serwismenowi Rafałowi Węgrzynowi urodziła się córeczka. A w niedzielę wygrałam bieg. Podwójne, fajne dni. Niedługo innemu serwismenowi też urodzi się dziecko.
- Dobrze się ułożył początek, zgodnie z planem. Bieg techniką dowolną przegrałam z dwoma bardzo dobrymi łyżwiarkami. Ale przegrałam nieznacznie. W klasyku potwierdziłam to, co pokazywałam w Canmore. Tam nie musiałam biec na sto procent i wygrałam, tutaj - przy mocniejszych rywalkach - potwierdziłam wszystko. Choć Finka Kylonen, która w Canmore była druga, tutaj przybiegła na metę trzecia z podobną stratą. Wszystko idzie dobrze, ale nawet przez myśl mi nie przejdzie, żeby zamykać Tour w tej chwili. Przed nami sprint łyżwą na trasie, której nie znam, i 15 km techniką dowolną w Toblach. Prawdopodobnie ruszę na trasę jako pierwsza, a za mną będzie spora grupa goniących. Im będzie łatwiej niż mnie. Wszystko przed nami, robię swoje, nie ma co się denerwować na zapas.
- To moja mocna strona, szczególnie 10 i 30 km. Nic dodać, nic ująć. Cieszę się, że na igrzyskach w Soczi jest dziesiątka klasykiem.
- Widocznie jest coś szczególnego tutaj w powietrzu. Trasy nie są jakoś specjalnie ciężkie, choć do łatwych też nie należą. Nie czuję się tu jakoś wyjątkowo, ale biegam dobrze.
- Na razie nie czuję zmęczenia, jeszcze jestem naładowana emocjami i adrenaliną. Wszystko wyjdzie wieczorem, ale jestem przekonana, że ten bieg zostawi ślad w organizmie. Ten wysiłek nie przejdzie bez echa.
Wszystko o Tour de Ski. Gdzie, kiedy i na jakich zasadach rozgrywane są zawody