Kubot dla Sport.pl: Bycie polskim numerem jeden nic mi nie dało

- W Polsce tenis niestety ciągle jest mało popularny, wiedza o nim jest na niskim poziomie, ludzie zupełnie nie czują klimatu turniejów, meczów, nie znają się, nie umieją kibicować, czy rozmawiać o tenisie. Kilka lat byłem polskim numerem jeden i nic właściwie mi to nie dało - mówi Sport.pl Łukasz Kubot, który we wtorek pożegnał się z Australian Open.

Kubot i jego deblowy partner Austriak Oliver Marach przegrali w ćwierćfinale 3:6, 4:6 z Amerykaninem Erikiem Butorackiem i Jeanem-Julienem Rojerem z Antyli Holenderskich. W zeszłym tygodniu Kubot odpadł także z singla - w II rundzie pokonał go Ukrainiec Sierhiej Stachowski.

Jakub Ciastoń: Przepadła wielka okazja na drugi w waszej karierze deblowy półfinał Szlema. Co się stało?

Łukasz Kubot - Zagraliśmy nie tak jak zaplanowaliśmy. Nie wyszedł nam ten mecz. Rywale świetnie serwowali, nie wygrywaliśmy prawie nic na ich serwisie. Rojer świetnie returnował, obaj doskonale zamykali siatkę. Wygrali zasłużenie, wyszli z nastawieniem, że nie mają nic do stracenia i zagrali lepszy tenis. Szkoda, że nie byliśmy w stanie przetrzymać własnego serwisu do tie-breaków w obu setach, wtedy może byśmy wygrali większym doświadczeniem.

Wyraźnie słabszy mecz zagrał Oliver Marach. To pan ciągnął grę w tym ćwierćfinale.

- Szczególnie na serwisie Oli nie miał dziś dobrego dnia. Tak czasem w deblu bywa, że przychodzi moment załamania formy. Oli trzy poprzednie mecze zagrał jednak bardzo dobrze, świetnie returnował. Nie wiem, czym to było spowodowane, że teraz było słabiej. Może presją, nerwami, że była szansa na półfinał?

Pod koniec poprzedniego sezonu miał pan propozycję zmiany partnera. Chciał z panem grać m.in. słynny Hindus Leander Paes. Nie myślał pan może o rozstaniu z Oliverem?

- Jeśli zmienia się partnerów, to pod koniec sezonu, a nie na początku. Były różne propozycje, ale zdecydowałem, że gram dalej z Oliverem. Cały czas jesteśmy bardzo mocną parą, która jest w stanie wygrywać turnieje, czy kwalifikować się na Masters. Jesteśmy umówieni, że gramy teraz razem kilka imprez w Ameryce Południowej, a w marcu Indian Wells. Zobaczymy co się będzie działo z moim rankingiem singlowym. Pewnie w Paryżu podejmiemy decyzję, czy zagramy razem także część sezonu na trawie.

Według wstępnych wyliczeń w singlowym rankingu ATP po Australian Open wyprzedzi pana Michał Przysiężny. Czy spadek na drugie miejsce wśród Polaków będzie dla pana znaczył coś specjalnego?

- Zupełnie nic. Przez kilka lat byłem numerem jeden w Polsce i jakoś mi to w niczym nie pomogło np. jeśli chodzi o sponsoring. Ranking nie ma wielkiego znaczenia. Nie dramatyzuję, myślę, że jestem znów na dobrej drodze, żeby grać mój agresywny tenis. Przeszkodziła mi kontuzja kostki w poprzednim sezonie, ale wierzę, że teraz będzie lepiej.

Mówi pan, że sponsorzy pana omijają, ale jednak na pana koszulce pojawiła się reklama koncernu KGHM.

- Tak, ale nie chcę na razie jeszcze o tym mówić. Coś jest na rzeczy, ale na razie bez komentarza.

Kto wygra Australian Open wśród mężczyzn?

- Ciężko powiedzieć. Federer pokonał Nadala w finale Masters, ale Hiszpan zawsze koniec i początek roku ma słabszy, rozkręca się powoli. Raczej powinno dojść do finału między nimi, choć świetne wrażenie robi też Djoković i Berdych [mieli ze sobą grać wieczorem we wtorek]. Berdych to mój czarny koń.

Jak ocenia pan awans do ćwierćfinału Agnieszki Radwańskiej?

- Coś niesamowitego, że zdołała tak szybko wrócić do formy po kontuzji. Agnieszka gra z nastawieniem, że nie ma nic do stracenia, nie czuje presji, gra na luzie. Właśnie dlatego, mimo, że grała kilka bardzo ciężkich meczów, była w stanie je wygrać.

W Australii polscy kibice dopingują wyjątkowo mocno. Lubi pan taki głośny doping?

- Tak, bardzo. Uważam, że australijska i amerykańska Polonia to najlepsi fani tenisa. W Polsce tenis niestety ciągle jest bardzo mało popularny, wiedza o nim jest na niskim poziomie, ludzie zupełnie nie czują klimatu turniejów, meczów, nie znają się, nie umieją kibicować, rozmawiać o tenisie. W Australii i USA ludzie wiedzą jak wygląda wielki tenis, a w Polsce to się głównie narzeka, jak ktoś przegrał. Gdybyśmy w Polsce mieli taki doping na meczach Pucharu Davisa, jak w Australii, to może gralibyśmy dziś w lidze światowej. Niedługo nasza reprezentacja [ale bez Kubota] gra mecz wyjazdowy w Izraelu. Tam to dopiero będzie kocioł na trybunach. No, ale w Polsce nikt tego nawet nie zobaczy, bo żadna polska telewizja oczywiście tego nie pokaże. Ale może coś drgnie w dobrą stronę. Może dzięki nam, Agnieszce Radwańskiej, czy Karolinie Woźniackiej, tenis w Polsce wreszcie zyska trochę na popularności.

Kubot nie awansował do półfinału - jego partner wszystko psuł ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA