Krzysztof Hołowczyc, szczęściarz czy jednak pechowiec?

Przed tegorocznym Rajdem Dakar był jednym z faworytów. Kibice, którzy stoją za nim murem, wierzyli w jego umiejętności, a jedyne, czego się obawiali, to pech, który często mu towarzyszy. - Oby go w końcu opuścił - mówili. Niestety nie opuścił

Sukcesów na koncie ma co niemiara. Wygrywał jako kierowca rajdowy, jest ulubieńcem mediów, kibice go uwielbiają, nie ma problemów ze sponsorami, z otwartymi rękami przyjmują go najlepsze zespoły. Słowem można mówić, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. Z drugiej strony, ile razy dochodziły do nas wiadomości, że znów dopadł go pech, że coś nie wyszło, że nie ukończył rajdu... Więc jednak szczęściarz czy pechowiec? Co bardziej kojarzy się z nazwiskiem Krzysztofa Hołowczyca?

Pierwszy Polak w historii

- Ktoś powiedział: "Hołowczyc, zaraz, zaraz, rok temu byłeś dziewiąty, nie narzekaj. Przecież niektórzy marzą o takim wyniku". Dla mnie to była jednak porażka - mówił na spotkaniu z olsztyńskimi kibicami tuż przed wylotem na Dakar. Trudno się dziwić. W 2012 r. jechał najlepszym samochodem, w dobrym zespole, jako pierwszy Polak w historii odniósł etapowe zwycięstwo. Kibice dobrze pamiętają ten dzień, gdy w transmisjach telewizyjnych, które szły na cały świat, widzieli uśmiechniętego olsztynianina, jak opowiadał o tym sukcesie. Miał szansę nawet na podium. Jeszcze do 10. etapu był trzeci w klasyfikacji. Wtedy jednak coś pękło, coś wyciekło, samochód się zakopał na wydmie i gdy ruszył, straty były już nie do odrobienia. Pech.

W swoim debiucie w Rajdzie Dakar w 2005 r. Hołowczyc startował, by uczyć się jeździć po afrykańskich bezdrożach i wydmach. Nauka była trudna. Na metę dojechał na 60. pozycji. Rok później kłopoty w jego nissanie zaczęły się zaraz po starcie. Silnik dotrwał do czwartego etapu i padł. Pech.

W 2007 r. olsztynianin rozbił się na 13. etapie. Dakar skończył z niegroźnymi na szczęście obrażeniami klatki piersiowej. - Uderzyliśmy maską i samochód wpadł w taki korkociąg, że nie mieliśmy żadnych szans - opisywał po powrocie. Kolejny rajd i kolejny pech.

W 2008 r. Dakar się nie odbył. Organizatorzy obawiali się ataków terrorystycznych na bezdrożach Afryki. Można więc powiedzieć, że pech dopadł wszystkich, którzy cały rok przygotowywali się, by wystartować w tej morderczej imprezie.

Ameryka Południowa miała być szczęśliwa

Rok później Dakar przeniósł się do Ameryki Południowej. To była dobra i szczęśliwa decyzja dla Krzysztofa Hołowczyca. Była szansa, że będzie mniej wydm, piachu, kęp trawy, która w Afryce wyrywała koła samochodom i motocyklom, a trasa będzie premiowała jego jako kierowcę tradycyjnych rajdów. Zaczęło się rewelacyjnie. W debiucie na południowoamerykańskiej ziemi zajął piąte miejsce. To olbrzymi sukces, tym bardziej że jeden z etapów ukończył na drugim miejscu. Dopisało mu też szczęście, bo faworyci z Hiszpanem Carlosem Sainzem czy Francuzem Stephanem Peterhanselem na czele nie ukończyli morderczego rajdu. - Tak naprawdę Dakar to jest olimpiada sportów motorowych, to jest szczyt. Dojechanie do mety jako piąty kierowca w tak trudnych zawodach, nie będę ukrywał, daje satysfakcję - mówił wtedy. Szczęście było z Hołowczycem.

Ten sukces otworzył mu drzwi do dakarowej elity. Mógł być pewny, że w rajdzie nie pojedzie już byle jakim samochodem. Ale w 2010 r., gdy był nawet szósty w klasyfikacji generalnej, znów dopadł go pech. Nie ukończył dziewiątego etapu. Awaria. - Siedzimy i płaczemy. Nigdy nie jechaliśmy tak grzecznie, jak w tym Dakarze... - opowiadał, siedząc na biwaku na Atakamie.

W 2011 r. dostał się do dobrego zespołu. Jechał świetnie, swoim bmw osiągnął metę na piątym miejscu. Przed nim byli tylko najwięksi od lat zawodnicy, legendy, z którymi nie miał szans. On i kibice byli jednak szczęśliwi.

Przed rokiem Hołowczyc dotarł na szczyt. W końcu jechał w najmocniejszym teamie najlepszym samochodem. Awaria wszystko popsuła.

Największy pech

Pech, kto wie, czy nie największy, dopadł go w miniony poniedziałek. Ledwie zaczął się trzeci etap rajdu, samochód Hołowczyca przeleciał przez wydmę i wbił w piach. Bolało, i to bardzo. Hołek próbował jeszcze jechać, ale nie był w stanie. Wezwał na pomoc lekarzy. Został przetransportowany helikopterem do szpitala. Diagnoza: złamane żebra, uszkodzenie kręgosłupa lędźwiowego. Kierowca czeka na powrót do Polski.

Tego dnia wszystko można uznać za pech. Olsztynianin swój występ skończył już na trzecim etapie, samochód spadł z niewielkiej - zdawać by się mogło - bo zaledwie dwu-trzymetrowej wydmy, ale prosto na maskę, jego mini było niemal niezniszczone, za to on nie miał siły jechać dalej. Był pierwszym kierowcą, który w tym roku musiał się wycofać z Dakaru. Czy nie za wiele jak na jeden dzień?

Jak informował jego menedżer, Hołek następnego dnia obudził się w dobrym humorze, choć obolały. Zdaje sobie na pewno sprawę, że nie wyszło. Pewnie zadaje sobie pytanie, co by było, gdyby... Ale taki jest sport. Szkoda, że to czwarty z ośmiu Dakarów, w których brał udział, a którego nie ukończył.

- To nie jest rajd, przed którym można sobie coś zakładać - mówił kilka dni temu. Gdy za rok kibice znów będą trzymać za niego kciuki, na pewno powtórzy to samo. W poniedziałku zobaczyliśmy, że miał rację.

Krzysztof Hołowczyc to
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.