„Wspaniały triumf polskich pięści!" – ogłaszał „Przegląd Sportowy". A trener Feliks Stamm w radiowej rozmowie z redaktorem Bohdanem Tomaszewskim mówił nad wyraz skromnie: „Zasadniczo jestem zadowolony".
23 października 1964 roku, przedostatniego dnia igrzysk olimpijskich w Tokio, mieliśmy czterech polskich pięściarzy w finałach. Artur Olech przegrał pojedynek o złoto w wadze muszej (51 kg) z Włochem Atzorim, ale wkrótce Japończycy trzy razy z rzędu zagrali „Mazurka Dąbrowskiego". W wadze lekkiej (60 kg) Józef Grudzień pokonał Wiliktona Barannikowa, w wadze lekkopółśredniej (63,5 kg) Jerzy Kulej wygrał z Jewgienijem Frołowem, a w wadze półśredniej (67 kg) Marian Kasprzyk zwyciężył Ricardasa Tamulisa.
Trzy złota w godzinę, 3:0 dla Polaków w finałowych potyczkach z rywalami ze Związku Radzieckiego – lepiej być nie mogło, w tamtych trudnych politycznie czasach narodowość pokonanych przeciwników jeszcze potęgowała dokonania kadry Papy Stamma.
A dodajmy, że poza trzema złotymi medalami i srebrnym z ostatniego dnia boksu na tokijskich igrzyskach, wcześniej nasi pięściarze wywalczyli tam jeszcze trzy brązy - Józef Grzesiak w wadze lekkośredniej (71 kg), Tadeusz Walasek w średniej (75 kg) i Zbigniew Pietrzykowski w półciężkiej (81 kg). W sumie na 10 kategorii w siedmiu mieliśmy olimpijskie medale!
Jak to się robi? Jak to robił legendarny Stamm? „Fenomen Stamma polegał na miłości do tego, co robił. Na skromności. Stamm mieszkał w walizce. Kiedyś namawialiśmy go, żeby kupił sobie samochód. "Panie Feliksie, tak głupio, żebyśmy my je mieli, a pan chodzi pieszo" - mówiliśmy wiele razy. A on na to: "Po co mi samochód. Jak będę potrzebował, to mam was. Któryś z was mi pomoże". Albo jego reakcja na kontuzję Kasprzyka w finale w Tokio. Słyszał, że Marian złamał palec, bo aż trzasnęło. Wiedział, że przyjdzie i będzie narzekał. "Panie Feliksie, złamałem rękę" - powiedział Kasprzyk w przerwie. "Którą" - spytał Stamm. "Prawą" - mówi Kasprzyk. "To boksuj lewą" - powiedział Papa. "Dobrze" - Kasprzyk poszedł i zdobył złoty medal - opowiadał lata temu Jerzy Kulej w rozmowie z „Gazetą Wyborczą".
Możliwe, że anegdotę o złamanym kciuku Kasprzyka dwukrotny mistrz olimpijski odrobinę podkoloryzował. Sam Kasprzyk opowiada, że Stamm zachował się trochę inaczej - mianowicie podszedł go psychologicznie, pytając czy w takim razie ma go poddać. Wtedy Kasprzyk miał zrozumieć, że to absolutnie nie wchodzi w grę, wrócił nakręcony do walki i ją wygrał. Jakkolwiek było, jasne jest, że Stamm umiał ze swoich zawodników wydobyć to, co najlepsze. Na pewno dlatego, że bardzo w nich wierzył. Nie tylko w ringu.
Oddajmy Kulejowi głos jeszcze raz. „Marian Kasprzyk przed igrzyskami w Tokio został niesłusznie skazany na rok więzienia, oskarżony przez milicjanta, który sam był bandytą. Po siedmiu miesiącach Kasprzyk wyszedł za dobre sprawowanie. Zdążył pojechać do Tokio" - przypominał mistrz w cytowanej już rozmowie. Akurat tu Kulej nie oddał Stammowi wszystkich zasług. Trzeba podkreślić, że to dzięki jego staraniom Kasprzykowi anulowano dożywotnią dyskwalifikację za pobicie milicjanta. I że na Kasprzyka Papa postawił, mimo że miał do dyspozycji świetnego Leszka Drogosza, aktualnego wtedy brązowego medalistę olimpijskiego z Rzymu, z 1960 roku.
„Ja pracowałem ze Stammem 15 lat z jednym tylko zatargiem na początku. Zbudować sobie taki autorytet, żeby przez 15 lat taki krnąbrny uczeń potrafił się podporządkować, ugiąć kark i pozwalać się maltretować nieludzkim wysiłkiem na treningach, to była wielka sztuka" - opowiadał Kulej pod koniec swojego życia. - „Nie było sprzętu, odnowy biologicznej, odżywek, a jednak tyraliśmy jak woły. I to Papa Stamm potrafił nas do tego przekonać" - dodawał.
Stamm nie miał uniwersyteckiego wykształcenia, ale władał językami angielskim, niemieckim i rosyjskim, był bardzo ciekaw pracy trenerów z różnych dyscyplin, ciągle się uczył, doskonalił, rozwijał. I wciąż chciał więcej.
Gdy na igrzyskach olimpijskich w Melbourne w 1956 roku, jego kadra zdobyła dwa brązowe medale, uznał to za klęskę i rozstał się z reprezentacją. Był to efekt zawiedzionych nadziei. Olbrzymich. W 1948 roku Aleksy Antkiewicz wywalczył brąz na igrzyskach w Londynie i to był pierwszy taki medal trenera Stamma. Cztery lata później w Helsinkach Antkiewicz zdobył srebro, a mistrzem olimpijskim – pierwszym w historii naszego boksu – został Zygmunt Chychła. Melbourne Papa Stamm planował jako wielkie medalobranie. W 1953 roku na zakończenie mistrzostw Europy pan Feliks był jak bohater narodowy niesiony przez tłum kibiców na rękach z hali warszawskiej Gwardii do hotelu. Polska była mu wdzięczna za aż dziewięć medali (na 10 startujących zawodników!), w tym pięć złotych. A szczególnie za spektakularne zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim, którego pięściarze wywalczyli w Warszawie tylko dwa tytuły. Po czymś takim łatwiej zrozumieć, że dwa brązowe medale na igrzyskach w Melbourne mogły rozczarować, prawda?
Ale po klęsce, jak twierdziły ówczesne media, Stamm szybko postanowił się zrehabilitować. Po kilku miesiącach wrócił do pracy z kadrą i kolejne pokolenie pięściarzy jeszcze lepiej niż poprzednie przekonał, że w boksie najważniejsza jest głowa, bo najpierw trzeba myśleć, następnie ważne są nogi, bo trzeba umieć podejść do rywala, a dopiero na końcu liczą się ręce, które wyprowadzają ciosy. W latach 60. Stamm trafił na uczniów najbardziej pojętnych i najbardziej charakternych. Imponował im siłą spokoju, opanowaniem w każdej sytuacji, co by się nie działo. Dowodem niech będzie anegdota, jak to pewnego razu samolot z reprezentacją na pokładzie wpadł w ogromne turbulencje, a kiedy pilot zdołał wyprowadzić z nich maszynę i wszyscy nieco ochłonęli, to jeden z pięściarzy zapytał: „Panie Felu, czy pan się nie przestraszył?". Stamm miał rzucić z błyskiem w oku: „A co, to mój samolot?".
Swoim pięściarzom Stamm powtarzał, żeby zawsze byli pewni siebie, żeby nie zdradzali się przed przeciwnikiem z tym, że doskwiera im ból czy zmęczenie. A jednocześnie sam potrafił się przed nimi otworzyć. W dokumencie „Papa Stamm" Krzysztofa Rogulskiego (film z 1978 roku) piękne świadectwo tego daje Kulej. Mistrz wraca do igrzysk w Meksyku w 1968 roku i opowiada, jak trener do niego przemówił. "Jurek, jesteś ostatni. Jak ty już nie, to hymnu nie usłyszymy na tej olimpiadzie. Jest koniec olimpiady, ostatnia szansa. Pamiętaj" – miał mu powiedzieć trener, dla którego dwa srebra i dwa brązy na jego kolejnych igrzyskach to było mało.
"Było to tak szalenie mocne i takie wymowne… No niewiele tych słów, ale forma, w jakiej to powiedział… Czułem, że gdyby mi dwóch przeciwników postawili wtedy tam i jeszcze jakąś przeszkodę, to też bym się na to rzucił, żeby pokonać, żeby usłyszeć ten hymn i żeby zrobić temu starszemu panu tę przyjemność wysłuchania tego hymnu" – wyznaje Kulej w filmie Rogulskiego.
Koniecznie trzeba dodać, że to złoto Kulej Stammowi był winien! Krótko przed igrzyskami w Meksyku w pozaringowej bójce pięściarz znokautował czterech milicjantów, a że sam był milicjantem (miał fikcyjny etat, jako zawodnik milicyjnego klubu Gwardia Warszawa), to skandal zrobił się tym większy. Kulej zamiast jechać na igrzyska miał trafić za kratki. Podobno Stamm obiecał, że mistrz olimpijski z Tokio w Rzymie znów wygra. Podobno gdyby Kulej nie wywalczył kolejnego złota, to po powrocie do Polski mógłby trafić do więzienia.
Drugie olimpijskie złoto Kuleja było szóstym i ostatnim takim tytułem w trenerskiej karierze Stamma. Igrzyska w 1948 roku: brąz, IO 1952: złoto i srebro, 1956: dwa brązy, 1960: złoto, trzy srebra i trzy brązy, 1964: trzy złota, srebro i trzy brązy, 1968: złoto, dwa srebra i dwa brązy. W sumie to aż 24 medale olimpijskie. Nic dziwnego, że z takim dorobkiem Feliks Stamm jest uznawany za jednego z najlepszych polskich trenerów w historii sportu. A może nawet powinniśmy pisać i mówić o nim jako o tym jednym jedynym, najlepszym, a nie „jednym z"?
W 1974 roku – 10 lat po złotej godzinie z Tokio – na 30-lecie PRL Stamm zdecydowanie wygrał plebiscyt na najlepszego szkoleniowca. Szans nie dał ani Kazimierzowi Górskiemu, który z piłkarzami wygrał złoto olimpijskie i zajął trzecie miejsce na mundialu, ani Janowi Mulakowi, który zbudował legendarny lekkoatletyczny Wunderteam, ani twórcom potęg naszego kolarstwa (Henrykowi Łasakowi) i podnoszenia ciężarów (Klemensowi Roguskiemu).
Geniusz Stamma niech spuentuje jeszcze jedna anegdota. Józef Grudzień w trakcie tokijskich igrzysk otrzymał telegram od małżonki. To były gratulacje za to, że już zapewnił sobie medal (zrobił to, wchodząc do półfinału: wtedy, tak jak dziś, w boksie przyznawano brązowe medale obu przegranym półfinalistom). Papa te gratulacje przechwycił i pokazał je swojemu zawodnikowi dopiero po finałowej walce. Wytłumaczył, że nie mógł sprawić, by ten poczuł zadowolenie z brązu, który miał w garści. Bo celem zawsze było maksimum.
Stamm ma dziś swój memoriał, ma w kraju pomniki i żyje w naszej pamięci. Piękny, bardzo wzruszający, dowód dostaliśmy na igrzyskach olimpijskich Paryż 2024. Stamm zmarł w roku 1976, a Tomasz Dylak urodził się dopiero kilka lat później, w latach 80. Trener Julii Szeremety nie miał okazji spotkać legendy, a i tak przed każdą ważną walką zagląda do swojego telefonu, gdzie ma zapisane zdjęcia najbliższych – żony, dzieci, zmarłego niedawno ojca - i Papy Stamma, żeby przypomnieć sobie, z myślą o kim pracuje i komu to wszystko chce dedykować.
Opowiadając nam to i pokazując te zdjęcia, Dylak płakał, szczęśliwy, że Szeremeta właśnie zapewniła sobie medal. Pierwszy na igrzyskach dla polskiego boksu od 32 lat. Dylakowi marzy się odnowienie polskiej szkoły boksu. On też, jak Feliks Stamm, chce stawiać na indywidualności, na rozwijanie i eksponowanie tego, co u danych zawodników jest najlepsze. Stamm bardzo szybko zrozumiał, że w boksie nie należy wtłaczać ludzi w jakiś system, tylko że najlepsze efekty przyjdą wtedy, gdy każdy będzie boksował zależnie od swoich predyspozycji i temperamentu. Podstawy takiego nowoczesnego trenerskiego podejścia Papa Stamm wykładał w środowisku już – uwaga! – sto lat temu. To był wizjoner. Nic dziwnego, że polski sportu aż tyle mu zawdzięcza.
Na koniec jeszcze raz wróćmy do złotej godziny z Tokio, sprzed równo 60 lat. Na tych nagraniach można ją zatrzymać na dłużej, tu po prostu można obejrzeć złote popisy kolejno Grudnia:
Kuleja:
Kasprzyka:
Za te świetne walki każdy z bohaterów dostał od polskich działaczy po 30 dolarów. Jak niewielkie były to nagrody, niech świadczy fakt, że Grudzień chcąc kupić zimową kurtkę dla półtorarocznego synka, musiałby wydać w jednej z tokijskich galerii 46 dolarów. Kierownik sklepu obniżył cenę w dowód uznania dla mistrza olimpijskiego.
A Papa Stamm? On w „Przeglądzie Sportowym" najpiękniej wyjaśnił, jaką ma nagrodę. „Już wiele razy, na ringach różnych krajów, wysłuchiwałem Mazurka Dąbrowskiego. Tu w hali Korakuen nasz hymn odegrano trzykrotnie, a ponieważ było to na cześć zwycięzców olimpijskich, więc ten moment szczególnie mnie wzruszył" – wyjaśniał.