Freakowe federacje rozpychają się łokciami na rynku sportów walki. Nie dość, że generują większe zainteresowanie niż sportowe gale, to w dodatku z reguły lepiej płacą. I choć na konferencjach prasowych freakowych gal regularnie dochodzi do aktów przemocy, a cała otoczka imprez bywa żenująco wulgarna, to coraz częściej świat freaków przenika się ze światem prawdziwego sportu. Na takich galach walczyli już medalista olimpijski Damian Janikowski czy pretendent do tytułu mistrza świata w boksie Artur Szpilka. Z FAME MMA kontrakt podpisał także Kamil Łaszczyk, niepokonany pięściarz (32-0). Już 3 lutego zawalczy z Amadeuszem "Ferrarim" Roślikiem (5-3), kontrowersyjną gwiazdą freak fightu.
Kamil Łaszczyk: Nie, kompletnie nie. Kiedyś moja narzeczona chciała obejrzeć walkę Marty Linkiewicz, więc raz wykupiłem dostęp, ale byłem całkowicie zażenowany. Poziomem sportowym, jak i całą otoczką. Jestem w szoku, że ludzie chcą to oglądać. Zero poziomu sportowego i same sztuczne konflikty.
- W trakcie pierwszej konferencji byłem zażenowany i przeszła mi taka myśl. To świat, którego do końca pewnie nie rozumiem. Świat, w którym wyświetlenia zapewniają ci wyzwiska pod publikę, a nie poziom sportowy. Teraz się o tym przekonałem na własnej skórze.
- Nie da się ukryć, że to główny powód. Powiększy mi się niedługo rodzina, więc nadarzyła się idealna okazja. Wyobraź sobie, że za jedną walkę na FAME, która maksymalnie będzie trwała dziewięć minut, dostanę tyle kasy, co za jedenaście ostatnich walk bokserskich łącznie. [Największe gwiazdy freakowe mogą zarobić nawet milion złotych za walkę, ale z reguły zarabia się po kilkaset tysięcy. I w tej drugiej grupie jest Łaszczyk - red].
- Kurczę, trudno to obliczyć. Jak miałem 18 lat, to byłem łobuzem i biłem się co weekend. A podczas weekendu miewałem nawet trzy bójki. Niemal zawsze walczyłem z większymi i niemal zawsze wygrywałem. Na szczęście w wieku 19 lat podpisałem kontrakt zawodowy. Wtedy otrzeźwiałem i zrozumiałem, że mogę się bić, ale za pieniądze. Szkoda rąk, bo zdrowie jest najważniejsze.
- Na ulicy nigdy. W trakcie kariery dwa razy zaliczyłem deski. Ale raz to była moja wina, bo byłem rozluźniony, jakby nieskoncentrowany. Raz rywal nie bił mocno, ale trafił w punkt, w szczękę. A przecież nie ma odpornych, są tylko źle trafieni. Ale mimo dwóch liczeń, później wygrywałem. Raz przed czasem, a raz na punkty.
- Pierwszy raz od 19. roku życia mogę jeść tyle, ile mi się podoba, bo w boksie biłem się w kategorii do 58 kg. Jestem szczęśliwy, że wreszcie mogę normalnie podjadać. Tym bardziej że akurat były święta. A co do słów trenera Raubo, to go szanuję, ale jak dla mnie "Ferrari" mógłby ważyć nawet 90 kg. I tak się go nie przestraszę. Trener Raubo często powtarzał, że "są zawodnicy, którzy jedzą śniadania w aptece". I wtedy można faktycznie mieć dużą siłę, ale siła to nie wszystko, zapewniam cię.
- Robi z siebie kozaka, udaje sportowca, to niech zobaczy, chociaż w mikroskali, czym jest prawdziwy sport. I czym jest zbijanie wagi, co powinien wiedzieć każdy zawodnik sportów walki. "Ferrari" do mnie dzwonił i płakał, że nie potrafi zbijać wagi. Ja to robię od kilkunastu lat, więc niech sam się przekona na własnej skórze. I tak mu idę na rękę, że walczymy w MMA, a nie na zasadach kickbokserkich. Jako utytułowany pięściarz chyba mam prawo stawiać swoje warunki? Gdyby nie zaczął mnie obrażać, to pewnie przystałbym na wiele jego warunków. Niestety, ten człowiek nie ma nawet odrobiny szacunku do kogokolwiek.
- Tymi cepami, to on może muchy odganiać. To jest niemożliwe, żeby on mnie trafił takim cepem. Całe życie musiałem się bić z większymi, ale jakoś to "cepiarze" kończyli źle, a nie ja. Sport nauczył mnie pokory i szacunku do rywala, on nie zna tych słów, więc zostanie skarcony. I tyle.
- To niech się rzuca na mnie. Rzuci się, to dostanie kontrę. Zdziwi się, jak poczuje moją siłę. Poza tym on nawet nie potrafi trzymać poprawnie gardy. Ja trenuję boks, ale MMA też znam. Kilkanaście lat temu MMA nie było tak rozwinięte, jak dziś, więc wybrałem pięściarstwo. Trener Mariusz Mazur jednak dba o mój rozwój w MMA.
Do tej walki akurat nie. Oprócz Mariusza Mazura trenuję też pod okiem Piotra Wilczewskiego.
- Ewa Brodnicka to się nadaje jedynie do... nie powiem nawet do czego. W każdym razie nie będę się do niej porównywał. Ja zawsze byłem zadziornym zawodnikiem, a ona... mistrzynią klinczu. Ewa miewała problemy z robieniem wagi, choć siedziała w tym sporcie na co dzień. I to jest dla mnie nieporozumienie, skoro mówimy o profesjonalnej zawodniczce. Może wychodziła do walk tylko dla pieniędzy? Ja idę po zwycięstwo, a przy okazji zarobię. Nie ma sensu nas porównywać, bo choć uprawiamy ten sam zawód, to na zupełnie innym poziomie.
- Moją miłością jest boks i na nim się skupiam. Mojej świętej pamięci dziadek powiedział kiedyś, że zostanę mistrzem świata i nadal się tego trzymam. Zostało mi kilka lat w boksie. A co do freaków, to może stoczę więcej walk, choć na razie nie planuję. Gdyby mi się jakimś cudem podwinęła noga z "Ferrarim", to mam klauzulę o rewanżu na zasadach kickboxingu, ale w ogóle nie zakładam tego scenariusza. Ja się z nim będę bawił w klatce. I niczego nie ryzykuję.
- Nawet jeśli bym przegrał, to nie ma to nic wspólnego z boksem, więc nic nie tracę. Plan jest taki: w lutym obijam "Ferrariego", a później możliwe, że wylecę do Stanów Zjednoczonych. Na razie skupiam się jednak na najbliższym pojedynku, ale mój cel się nie zmienia. Wciąż pragnę mistrzowskiej szansy w boksie.