"Olimpijski dezerter". Z popijawy pojechał na IO i został oszukany przez Niemców

Bartłomiej Kubiak
Od jego medalu w 1992 roku nie było żadnego polskiego pięściarza na olimpijskim podium. A i ten medal był bardzo zaskakujący. - Chyba dla wszystkich poza mną, bo ja wierzyłem i głośno o tym mówiłem, nawet mam świadków - wspomina Wojciech Bartnik, który na igrzyskach w Barcelonie sięgnął po brąz.

W 30. rocznicę medalu Wojciecha Bartnika na igrzyskach w Barcelonie przypominamy tekst z maja 2020 r.

Wojciech Bartnik o tym, że w ogóle leci na igrzyska, dowiedział się kilka dni przed ich startem. - Zdążyłem już wrócić do rodzinnego domu. Pamiętam, że zostawiłem wtedy kolegom list. Napisałem go w hotelu Meksyk w Warszawie, odręcznie, długopisem na kolanie: "dziękuję za spędzony czas, za treningi, za współpracę, ale nie chcę być dłużej piątym kołem u wozu. Życzę wam wszystkim wszystkiego dobrego, żegnam" - coś w tym stylu. No i zamiast polecieć na obóz do Asyżu, wróciłem sobie do Oleśnicy, bo uznałem, że nie mam sensu tam lecieć. Nie miałem pewnej kwalifikacji olimpijskiej, bo wcześniej na turnieju kwalifikacyjnym we Francji przegrałem z zawodnikiem gospodarzy i późniejszym zawodowym mistrzem Europy Patrice'em Aouissim. Na szczęście były wtedy repasaże, w których wygrałem dwie walki, w tym jedną ze Szwedem Leifem Keiskim, który potem walczył o pas mistrza świata w boksie zawodowym. Po walce nawet nie podał mi ręki, taki był zły. Ale to zwycięstwo dawało mi tylko miejsce rezerwowe, bo Hiszpanie, a więc gospodarze igrzysk, zarezerwowali jedno dla swojego reprezentanta. Mieli do tego prawo, ale i tak myślałem, że z tego nie skorzystają. Że w ciągu miesiąca to miejsce się zwolni. No i tak czekałem jeden, dwa, trzy, cztery miesiące, aż w końcu zwątpiłem - wspomina Bartnik.

Zobacz wideo Nowy dom Lewandowskiego robi piorunujące wrażenie. "Wspomnienia na całe życie"

- Ale rozpętała się wtedy burza, bo na pierwszej stronie "Przeglądu Sportowego" pojawił się wówczas fragment tego listu z tytułem "olimpijski dezerter". Z perspektywy czasu dobrze się jednak stało, że nie poleciałem do tego Asyżu. Chyba teraz, po latach, już mogę to powiedzieć, że może i treningi były tam ciężkie, ale po nich chłopaki zamiast odpoczywać, trochę sobie luzowali. Uprawiali np. hazard. I rozmieniali swoje możliwości na drobne, a te przecież były niemałe. Po igrzyskach w Seulu, gdzie zdobyliśmy cztery medale w boksie, apetyty były równie duże, jak nie większe.

"Co ja znowu zrobiłem?"

Do Barcelony na igrzyska poleciało ostatecznie ośmiu polskich pięściarzy: Andrzej Rżany (waga papierowa), Leszek Olszewski (waga musza), Robert Ciba (waga kogucia), Dariusz Snarski (waga lekka), Wiesław Małyszko (waga półśrednia), Robert Buda (waga średnia), Krzysztof Rojek (waga ciężka) i... Wojciech Bartnik (waga półciężka), któremu wyjazd "załatwił" inny polski pięściarz Cezary Banasiak.

- Odwdzięczył mi się za to, co dostał moim kosztem rok wcześniej - śmieje się Bartnik. I od razu wyjaśnia: - Rok wcześniej Czarek był przeze mnie niemiłosiernie obijany na zgrupowaniu w Cetniewie, ale to on, a nie ja poleciał na mistrzostwa Europy do Goeteborga. Tamtej decyzji też nie mogłem pojąć, ale on był wtedy w drużynie mistrza Polski - Czarnych Słupsk, więc może to zdecydowało, a może coś innego? Nie wiem. Zresztą to już nie ma aż tak dużego znaczenia, bo to inna historia jest niesamowita. Ta rok później, związana z Barceloną, gdzie Czarek nie wywalczył kwalifikacji olimpijskiej, ale był w kadrze B, która poleciała przed igrzyskami do Hiszpanii jako sparingpartnerzy dla ich drużyny olimpijskiej. No i tam Czarek trafił niechcący lewym sierpowym i złamał nos akurat temu Hiszpanowi, który miał wystąpić na igrzyskach. W jego miejsce wskoczyłem ja.

- Cały incydent miał miejsce kilkanaście dni przed startem imprezy. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że w ogóle na nią polecę. Już nawet pogodziłem się, że nie. Z ówczesną dziewczyną, a obecnie żoną planowałem nawet wypad na wakacje. Chciałem odpocząć. Nawet nie tyle fizycznie, ile psychicznie, bo te poprzednie miesiące czekania, też to późniejsze pisanie o mnie w gazetach, że jestem dezerterem, mnie dotknęło. Wyczerpało. Trochę balowałem, nie ukrywam. Zresztą w noc poprzedzającą wiadomość, że lecę na igrzyska, też ruszyłem z chłopakami w miasto. Poszliśmy do baru, na bilard, coś tam wypiliśmy. Wróciłem do domu nad ranem. Kładłem się spać, kiedy było już jasno. Koło południa ktoś zapukał do drzwi. Otworzyła moja mama i woła: "Wojtek, policja do ciebie!". "Co ja znowu zrobiłem?" - pomyślałem, ale okazało się, że tym razem nic nie nabroiłem, bo policjant tylko się zameldował i powiedział mi, że mam pilnie zgłosić się do Gwardii Wrocław, a więc klubu, w którym wówczas trenowałem. Nic więcej nie powiedział. Dopiero nazajutrz, bo też nie zebrałem się tak od razu, mój trener Leszek Strasburger poinformował mnie o całym zajściu w Hiszpanii i o tym, że dzięki Czarkowi polecę na igrzyska.

Radość była niesamowita

- Do wyjazdu został tydzień, a nawet chyba sześć dni. Pamiętam dobrze, że było wtedy wyjątkowo gorące lato, a ja biegałem w ortalionie i zbijałem wagę. Musiałem schudnąć jakieś pięć-sześć kilogramów. Ale to żaden problem, bo dostałem takich skrzydeł, że jakby było trzeba, schudłbym dziesięć albo i więcej. Do tego zaczęło się szukanie sparingpartnerów. Były wakacje, więc to wcale nie było takie proste. Pomógł mi Mariusz Cieśliński - wielka gwiazda kick-boxingu, a po telefonie pana Ludwika Denderysa [polski bokser, dwukrotny medalista ME - red.] od razu przyleciał do mnie z Florydy Przemek Saleta. Jemu też zawdzięczam bardzo dużo. Sparowaliśmy przez kilka dni we Wrocławiu, a kiedy reszta chłopaków wróciła z Asyżu, pojechałem do Warszawy już na końcówkę przygotowań z resztą kadry. Pamiętam, że nawet przywitałem chłopaków na lotnisku. Ale choć pojawiłem się tam przeszczęśliwy, to mina zrzedła mi szybko, bo na dzień dobry dostało mi się od trenera za to odpuszczone zgrupowanie we Włoszech. Nie powiem, trochę się wtedy nasłuchałem.

- Trener jednak widział, że rozpiera mnie energia, i to mimo że przecież nie dojadałem, bo musiałem robić wagę. Ale na samym otwarciu igrzysk, przechadzając się w tym upale w garniturze, zgubiłem kolejne dwa kilogramy. A potem chodziłem na stołówkę w Barcelonie, która była otwarta 24 godziny na dobę i jadłem głównie oczami. Wyobrażałem sobie, co zjem, kiedy już będę mógł, jak dojdę do tych wymaganych 81 kilogramów. Bo jedzenie tam było dobre, ale jeśli chodzi o sam pobyt, to już wcale tak dobrze nie było. Nie wiem, jak mieszkały ekipy z innych krajów, ale my warunki mieliśmy słabiutkie. Pokoje bez klimatyzacji. To znaczy, przepraszam: jeden klimatyzator na cały nasz budynek, na kilka pokoi, który warczał tak głośno, że nie dało rady zasnąć. Ale jak go wyłączyłeś, to też nie spałeś, bo pogoda była nieznośna, upał był nie do wytrzymania. Nie pamiętam, bym choć raz zasnął przed północną. Kładłem się bardzo późno. Jak już padałem ze zmęczenia. No i z głodu - śmieje się Bartnik.

Wreszcie przyszedł dzień losowania

- Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Przyszli do nas panowie Czesław Ptak oraz Jerzy Rybicki - dwaj wspaniali fachowcy, byli pięściarze - którzy reprezentowali naszą ekipę na losowaniu. Wrócili do wioski, wyciągnęli kartkę, a my pytamy od razu, cali w emocjach: "Trenerze, kto trafił na Kubańczyków? Kto, kto!?" A trener: "No, przykro mi, ale dwóch trafiło". A my dalej rozgorączkowani: "O Boże, kto!? Ja?". Nerwy były duże, bo Kubańczycy byli wtedy szalenie mocni. Zresztą zawsze byli. Na każdej imprezie wszyscy bali się ich jak ognia. Trener zaczyna od kategorii papierowej, czyli od Andrzeja Rżanego, który trafił na Hindusa. Andrzejowi, choć później przegrał z tym Hindusem, kamień spadł z serca. A trener czyta dalej: kategoria musza, czyli Lesiu Olszewski - Kubańczyk. A wszyscy: "Uff, to został już tylko jeden". Dalej: Robert Ciba - Nigeryjczyk, Darek Snarski - Australijczyk, Wiesiu Małyszko - Dominikańczyk, Robert Buda - Indonezyjczyk, potem ja - Portorykańczyk.

- Po wyczytaniu wszystkich nazwisk podszedłem do trenera i poprosiłem, by pokazał mi tabelkę. Popatrzyłem na drabinkę i stwierdziłem, że miałem szczęście. Z tym wygram, z tym też - mówiłem głośno przy wszystkich chłopakach. W trzeciej walce mogłem trafić na znakomitego Kubańczyka Angela Espinozę. Pamiętam, że Robert Buda, który był chodzącą encyklopedią boksu, powiedział wtedy: "O, Espinoza, mój wielki idol". Był podekscytowany bardziej niż ja, bo ja rzuciłem tylko, że jeśli dojdzie do tego pojedynku, to będzie mi ciężko, ale też go pokonam, a później to już mi wszystko jedno - tak powiedziałem, a wszyscy w śmiech. Spojrzeli na mnie, jak na wariata, ale tak się stało. Wygrałem. Najpierw 6:3 z Portorykańczykiem, wicemistrzem świata juniorów, Alexandrem Gonzalezem. Później pewnie pokonałem Algierczyka Mohameda Benguesmię - 14:3 - z którym wygrałem już dwa lata wcześniej. No trafiłem na Espinozę...

Trzeci mańkut na igrzyskach i oszustwo Niemców

- Z Espinozą to była walka o życie, o strefę medalową. Gdybym na sekundę odpuścił, znokautowałby mnie jak swoich wcześniejszych rywali. Dostałem w tym pojedynku ostrzeżenie, chociaż nie wiem za co, byłem też liczony. Cóż, sędzia był z Afryki, młody, niedoświadczony. Widział, że jakiś nieznany zawodnik, czyli ja, walczy z gwiazdą boksu olimpijskiego. Walka była bardzo wyrównana, ale na koniec sędzia podniósł moją rękę. Zwycięstwo 9:3. I wielka radość, bo wydawało mi się, że mam już zapewniony olimpijski medal. Chodziłem dwa dni z takim przekonaniem po wiosce. Zresztą nie tylko ja, bo trenerzy i działacze też mnie zapewniali, że Niemiec Torsten May ma bardzo poważną kontuzję łuku brwiowego - wiedziałem, że nabawił się jej w starciu z Montellem Griffinem - i nie stanie do półfinałowego pojedynku. Ale potem patrzę, a wchodzi na ważenie z plastrem na głowie. Według przepisów było to zabronione. Prezesem AIBA [Światowa Federacja Boksu Amatorskiego] był jednak wtedy Niemiec, więc May dostał biały plaster, biały kask i dopuszczono go do walki.

- Może i moglibyśmy wtedy składać protest, ale śp. prezes Jacek Wasilewski [ojciec znanego promotora Andrzeja Wasilewskiego] wyjechał z Barcelony jeszcze przed moją walką z Espinozą, bo po wcześniejszych uznał, że polski boks się skompromitował. No i May ze mną zawalczył. Trzeci mańkut na tych igrzyskach, z którym przyszło mi się mierzyć. Trafił mnie może dwa razy, ale ani razu mnie nie skontrował. Sędzia z Hiszpanii dał mi jednak dwa ostrzeżenia, na które się nie kwalifikowałem. Gwizdy były straszne, kiedy odejmował mi punkty. W sumie sześć punktów, które Niemiec dostał od niego w prezencie. A walkę przegrałem 7:9 i zdobyłem brąz, choć powinienem walczyć o złoto. Byłem wściekły na tego hiszpańskiego sędziego, a później także na innych z tego kraju, gdy mi sędziowali, a dziś sam mam w rodzinie hiszpańskiego zięcia - śmieje się Bartnik.

Od jego medalu właśnie minęło równo 30 lat. Do dziś żaden inny polski pięściarz nie stanął na olimpijskim podium, ale i sam medal Bartnika, o którym pisało się, że z popijawy trafił na igrzyska, był zaskakujący. - Chyba dla wszystkich poza mną, bo ja wierzyłem i głośno o tym mówiłem, nawet mam świadków. Jeśli pan nie wierzy, proszę podzwonić do moich kolegów z kadry, do trenerów i popytać - kończy Bartnik.

Więcej o: