Cała Polska nastawiała budziki na środek nocy. Dziś już nie ma dla kogo

Antoni Partum
Już nie ma dla kogo zarywać nocy. Brakuje też utytułowanych amatorów i doświadczonych trenerów. Dlaczego polski boks jest w kryzysie?

W teorii pobudka w środku nocy to nic przyjemnego. Chyba że jest się fanem boksu. Lub raczej: było. Pod koniec lat 90. i na przełomie wieków cała Polska nastawiała budziki, aby nie przegapić występów Andrzeja Gołoty.

Zobacz wideo

Nie dość, że panowała złota era wagi ciężkiej, to jeszcze Polak był gwarantem emocji. Mógł przegrać w kilkadziesiąt sekund (jak z Lennoksem Lewisem), mógł uciec z ringu (jak z Mikem Tysonem), czy stoczyć krwawy thriller (jak z Chrisem Byrdem). Magia Gołoty trwała nawet jak z wielkiego pięściarza zostało już tylko nazwisko.

W 2009 r. jego porażkę z Tomaszem Adamkiem oglądało na żywo ponad osiem milionów widzów. I w kolejnych latach to głównie "Góral" - do spółki z Krzysztofem Włodarczykiem - potrafili zmusić kibiców, by zarywali noce. Swoje pięć minut miał też Artur Szpilka, ale po przegranej z Deontayem Wilderem w 2016 r. nie wrócił do czołówki.

Dziś Polacy już budzików nie nastawiają. Gdyby spytać przechodniów o trzech najpopularniejszych naszych pięściarzy, większość wymieniłaby Adamka, Szpilkę i Krzysztofa Włodarczyka.

Problem w tym, że Adamek ma już 45 lat. I choć szykuje się do kolejnego powrotu, to nie boksował od 2018 r. Szpilka zamienił ring na klatkę i niedługo zadebiutuje w KSW, a 41-letni "Diablo" znowu jest za kratkami.

- Kryzys polskiego boksu jest zjawiskiem złożonym. Kluczowym aspektem wydaje się brak sprawnie funkcjonującego systemu. Boks zawodowy "rzeźbi" w tym, co dostarcza boks olimpijski, gdzie już 30 lat czekamy na medal igrzysk, a ponad 18 na podium mistrzostw świata. W ostatnich latach polskie pięściarstwo nie rozpadło się głównie za sprawą silnych charakterów poszczególnych pięściarzy oraz dzięki pracy trenerów światowej klasy - Fiodora Łapina i Andrzeja Gmitruka. Po roczniku 1989 - który reprezentowali w ringu Artur Szpilka, Adam Kownacki, Kamil Szeremeta i Maciej Sulęcki - nie widać już tak utalentowanego pokolenia. Polski boks został w blokach i nie potrafił odpowiedzieć na wyzwania związane ze zmieniającymi się realiami. Pięściarstwo po prostu nie przemawia już do wyobraźni młodego pokolenia tak mocno jak wtedy, gdy sukcesy odnosili Gołota, Adamek i Michalczewski. Świat jest przeładowany bodźcami, a medialnych i komercyjnych projektów z pogranicza sportów walki jest dziś dużo więcej niż 10-20 lat wcześniej. Boks jest mało czytelny dla kogoś spoza środowiska i ma coraz mniej do zaoferowania młodzieży - mówi Sport.pl Kacper Bartosiak, ekspert TVP Sport oraz magazynu "W ringu".

Oczywiście, nie jest tak, że brakuje niezłych pięściarzy. Krzysztof Głowacki, Michał Cieślak, Mateusz Masternak (wszyscy waga juniorciężka), Łukasz Różański (waga bridger) czy Maciej Sulęcki (dywizja średnia) są lub będą brani pod uwagę przy mistrzowskich walkach. Ale będą w nich stroną "b", a nie faworytami. Każde potencjalne zwycięstwo będzie sensacją.

Polski boks w kryzysie jest od lat. Ostatnim medalem olimpijskim pozostaje brąz Wojciecha Bartnika z 1992 r. z Barcelony, a na mistrza świata w boksie zawodowym czekamy od 2016 r., gdy Głowackiemu pas odebrał Ołeksander Usyk. W ostatnich latach polscy pięściarze, którzy chcieli podbić świat, zostali brutalnie zweryfikowani.

Tym bardziej że niektórzy walczyli o pas z przypadku, albo po prostu dzięki skutecznym działaniom promotora Andrzeja Wasilewskiego. Można mu zarzucić, że wiele gal grupy Knockout Promotions jest nudnych, a momentami wręcz groteskowych. Nie można mu jednak odmówić świetnych kontaktów i promotorskiej skuteczności. Pod koniec 2021 roku Wasilewski udał się do Meksyku na konwencje federacji WBC. Celem tej wizyty nie było obżeranie się tacosami, quesadillami i picie tequili. A przynamniej wiemy, że były też inne powody. Efekt wycieczki Wasilewskiego? Trzech polskich pięściarzy dostało prestiżowe walki.

  • Maciej Sulęcki vs. Jermall Charlo o pas mistrza świata WBC
  • Łukasz Różański vs. Oscar Rivas o pas mistrza świata WBC
  • Adam Balski vs. Alen Babić o pas WBC Silver

Żaden z nich nie będzie jednak faworytem. Tak jak faworytami w walkach o pas nie byli: Kamil Szeremeta I Nikodem Jeżewski, którzy dostali mistrzowską szansę, ale zostali dotkliwie pobici.

Marazm polskiego boksu to nie tylko brak sukcesów

To także brak wyrazistych i charyzmatycznych osobowości. Wielu zawodników nie chce lub nie umie się sprzedać w social mediach. Tym samym nie wzbudzają większego zainteresowania.

Pod koniec lutego Cieślak mógł osiągnąć jeden z cenniejszych triumfów w historii polskiego boksu. Do historii nie przeszedł, ale przegrał po wyrównanej walce, pełnej brudnego boksu, z Lawrancem Okolim. Mimo to walka przeszła bez echa. Dlaczego? Rozpoznawalność Cieślaka jest niewielka. Radomianin niezbyt często pojawia się w mediach tradycyjnych i nie błyszczy w social mediach. Na Instagramie obserwuje go 13 tys. osób. Dla porównania: jego znajomy Szpilka ma 255 tys. obserwujących, a profil psów Szpilki "Przygody Cyca i Pumby" śledzi 57 tysięcy. 

Ale nie tylko Cieślak nie potrafi się wypromować. Głowackiego śledzi 20 tysięcy kibiców, Sulęckiego 22, Masternaka 17, a Różańskiego raptem sześć tysięcy.

Fakt, że nasi pięściarze są anonimowi dla niedzielnego kibica, a w dodatku nie odnoszą sukcesów, sprawia, że zainteresowanie boksem spada. Starcie Różański vs. Szpilka, czyli jedno z najciekawszych zestawień od lat, sprzedało rok temu zaledwie 30 tysięcy PPV. Zaledwie, jeśli porównamy to do wyników gal KSW, które sprzedają się kilka razy lepiej. 

Kibice coraz częściej niż prawdziwy sport wybierają gale freakowe. Fame MMA twierdzi, że ich ostatnią galę w systemie PPV wykupiło 524 tys. fanów. Samą konferencję prasową na YouTube na żywo oglądało ponad 300 tys.

Ale gale freakowe to osobny temat. Skupmy się na MMA, które w Polsce wypycha boks. Nie dość, że często bywa bardziej efektowne, to jeszcze w MMA jest znaczniej bardziej klarownym sportem, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju rankingi. Jesteś czołowym zawodnikiem w Polsce, to bijesz się dla KSW, a najlepszą organizacją na świecie jest UFC. Jej mistrz uznawany jest – zgodnie przez kibiców i ekspertów – za najlepszego zawodnika na świecie. Trudno to porównać do boksu, gdzie czołowych organizacji jest co najmniej kilka (WBO, WBA, IBF, WBC).

Mało tego, w boksie oprócz tytułu mistrza świata, który przyznaje każda organizacja, są również pasy "tymczasowe" i "regularne". A federacja WBA, oprócz mistrza regularnego, wprowadziła kategorię superczempiona. Można się pogubić. I obrazić przez politykę i układy, skoro najlepsi pięściarze często się ze sobą nie mierzą. Ile czekaliśmy na walkę Wildera z Anthonym Joshuą? Kilka lat, i nic. Przykładów można byłoby mnożyć.

Największe gwiazdy światowego boksu wciąż zarabiają lepiej niż mistrzowie UFC. Ale w Polsce bardziej opłaca się być zawodnikiem MMA. No, chyba że jesteś pięściarzem walczącym o mistrzostwo świata. Wtedy na boksie możesz zarobić. Szpilka za walkę z Wilderem dostał około miliona złotych, czyli mniej więcej tyle, ile dostają największe gwiazdy KSW. Swoją drogą, w KSW też największymi gwiazdami są weterani, a młodzi nadal nie mają nawet zbliżonych do nich zasięgów. 

Nic dziwnego, że pięściarzy ciągnie do MMA. Ring na klatkę zamienił już Izu Ugonoh, a do debiutu szykuje się Szpilka. Oba światy łączy także Daniel Rutkowski.

- W Stanach i w Anglii boks wciąż zapewnia większe pieniądze niż MMA. Dlaczego w Polsce jest inaczej? Czyja to wina? Trudno mi odpowiedzieć. Może dlatego, że MMA jest bardziej widowiskowe? O konkretnych kwotach nie mogę mówić, ale dziś na MMA zarabiam lepiej - mówił nam Rutkowski.

Do MMA ciągnie także innych sportowców. Od kilku lat w klatce walczą Damian Janikowski czy Szymon Kołecki, byli olimpijczycy. Ze względów finansowych chrapkę na debiut w oktagonie ma także Arkadiusz Wrzosek, nasz najlepszy kickboxer.

I nic nie wskazuje, aby trend miałby się zatrzymać. Na razie nie widać na rynku pięściarzy, którzy mają potencjał na bycie supergwiazdą: sportową i medialną. A MMA rozwija się z roku na rok, z miesiąca na miesiąc. Ale przecież kryzysu polskiego pięściarstwa nie można głównie zrzucać na MMA.

Trzeba też krytykować promotorów, którzy organizują gale, w których trakcie dysproporcja między zawodnikami jest druzgocąca. Młodym talentom daje się obijać kelnerów, którzy nabijają im wygrane w rekordzie, ale czasem zabierają fanów, którzy szukają prawdziwych emocji. Później dobry rekord można sprzedać za granicą, ale wcześniej trudno wzbudzić zainteresowanie swoim zawodnikiem, czego przykładem może być kariera Szeremety lub Izu Ugonoha.

Czekanie na jeden złoty strzał - czytaj: walkę mistrzowską - jest dość ryzykowną praktyką. Izu Ugonoh miał rekord 17-0, choć nie pokonał żadnego wymagającego przeciwnika. I gdy w 18. walce mierzył się z Dominikiem Breazealem z czołówki wagi ciężkiej, zabrakło mu doświadczenia. 

Polak o nigeryjskich korzeniach nieumiejętnie rozłożył siły i w piątej rundzie oddychał rękawami, więc skończył na deskach. Być może, gdyby wcześniej miał w rekordzie dwie wymagające bitwy, to mógłby lepiej zawalczyć z Breazealem, co pokazały pierwsze minuty walki. Później Izu nigdy nie wrócił już na ten poziom.

Albo Szeremeta. Stoczył 21 walk z mniej wymagającymi rywalami, by w 22. starciu zmierzyć się z legendarnym Giennadijem Gołowkinem. Polak wytrwał w ringu siedem rund. Przykładów można byłoby mnożyć.

Choć dziś wielu o tym zapomina, to w ostatnich latach tym, który wśród polskich pięściarzy wybierał wymagających rywali i nie szukał dróg na skróty, był Artur Szpilka. Dziś często dostaje mu się od hejterów w internecie, ale on nigdy nie pękał i brał walki, nawet jak mu ich odradzano (np. starcie z Dereckiem Chisorą).

Upadek boksu amatorskiego

Boks zawodowy powinien otrzymywać najlepszych zawodników z boksu amatorskiego. Ale młodzi nie chcą zdobywać doświadczenia za grosze. Kuszeni przez promotorów perspektywą lepszych zarobków zbyt szybko przechodzą na zawodowstwo. I później w momencie kryzysu na ringu często nie wiedzą, jak go przezwyciężyć. W oczy rzuca się brak cennego doświadczenia, które dawne legendy - np. Gołota - zdobywały latami na ringach amatorskich. 

Dziś wielu fachowców zachwyca się Wasylem Łomaczenką, który karierę amatorską zakończył rekordem 396-1. Zanim ruszył na podbój świata, zjadł zęby na mniej prestiżowych turniejach i galach.

Amatorskim boksem zarządza Polski Związek Bokserski, ale nie ma on najlepszego PR-u. I trudno się dziwić, gdy przypomnimy sobie słowa Igora Jakubowskiego (3-2), olimpijczyka z Rio de Janeiro, który dziś jest na zakręcie, bo nie stoczył jeszcze żadnej poważnej walki, a już dwie przegrał.

- W Rio wszedł nowy przepis. Nie było bandaży, tylko tejpowalno nam ręce. 90 proc. ekip miało swoich ludzi od tego. A my – komunistyczny związek – nie mieliśmy nawet bandaży! Wchodzimy do sali rozgrzewkowej, a tam przede mną dwie osoby w kolejce. Ręce się tejpuje jakieś pół godziny, a my przyjechaliśmy tam godzinę i 15 minut przed walką! Oczywiście, nikt z ekipy nic nie wie. Nikt z polskiej ekipy nie mówi po angielsku, więc ja sam muszę się dogadywać z cutmanem. Rozumiecie? Jestem na igrzyskach, a muszę robić za tłumacza. Miałem 10 minut na rozgrzewkę. Wskoczyłem, zrobiłem dwie rundy walki z cieniem i wyjazd do ringu. "Sobota bokserska w Lesznie" - ironizował w Weszlo.fm.

- Kiedy ja boksowałem, przez 10 lat występów w barwach reprezentacji Polski ani razu nie dostałem ani złotówki. Zarabiałem tylko na tym, że pracowałem i miałem sponsorów, których sam ogarniałem. Tak to wyglądało. A przecież siano tam było, związek dostawał dofinansowanie za nasze medale. My nie widzieliśmy ani grosza, kasa gdzieś znikała pod stołem, nie wiadomo kto i co brał do kieszeni. Z igrzysk w Rio wracałem za własne pieniądze - zakończył Jakubowski.

Choć od tamtych wydarzeń minęło sześć lat, to amatorski boks wciąż wygląda marnie. Na igrzyskach w Tokio startował jeden Polak, ale odpadł w pierwszej walce. W 1/16 finału Damian Durkacz (kat. 63 kg) przegrał z Gabiłem Mamedowem z Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego 0:5. A na medal z amatorskich mistrzostw świata czekamy od 2003 r., gdy brąz wywalczył Aleksy Kuziemski.

Trzeba jednak zauważyć, że w ostatnich miesiącach coś drgnęło. PZB pozyskał ważnego sponsora i wraz z marką Suzuki stara się regularnie organizować gale, na które zapraszani są pięściarze z całego świata. Wygląda to obiecująco w porównaniu z szarością ostatnich lat.

Brakuje trenerów

Na polskim rynku brakuje utytułowanych i doświadczonych trenerów. W minionej dekadzie największym uznaniem cieszyli się Andrzej Gmitruk i Fiodor Łapin. Ten pierwszy tragicznie zmarł w 2018 roku, a drugi - od kiedy rozstał się z Andrzejem Wasilewskim - stracił kluczowych zawodników (m.in. Głowackiego).

Największym zainteresowaniem cieszy się ostatnio Andrzej Liczik. Ukrainiec prowadzi m.in. Michała Cieślaka, a wcześniej trenował Szpilkę. Ale poza Liczikiem trudno kogokolwiek wymienić. Jest jeszcze Piotr Wilczewski, który trenuje Mariusza Wacha i Kamila Łaszczyka. I w zasadzie tyle.

Może reanimować polski boks powinni ci, którzy zjedli na nim zęby?

- Po zakończeniu kariery zajmę się uzdrowieniem boksu w Polsce. Droga jest tylko jedna. Nasi chłopcy muszą przyjeżdżać i trenować w USA. Muszą sparować z Amerykanami. Już kiedyś z powodzeniem próbował tego Mariusz Kołodziej. Ale teraz finansowanie tego nie powinno być indywidualne i prywatne, ale kolektywne. Musi być wsparcie ze związku, a wszystkiemu ma pomagać telewizja. Innej drogi nie ma - mówił w TVP Sprot Tomasz Adamek.

W takim kierunku zaczyna ostatnio działać Andrzej Fonfara, który zakończył karierę, ale zamierza pomagać Polakom w Ameryce (np. Sulęckiemu).

- Komentator Larry Merchant powiedział kiedyś, że nic boksu nie zabije, ale też nic go nie uratuje. Te słowa boleśnie pasują do sytuacji, którą od lat obserwujemy w Polsce. Do wyjścia z kryzysu potrzeba solidnej pracy u podstaw, czyli inwestowania w rozwój trenerów oraz stworzenia systemu naczyń połączonych. Na pewno nie zaszkodziłoby zatrudnienie doświadczonych fachowców. Billy Walsh najpierw odniósł sukcesy w irlandzkim boksie amatorskim, a potem postawił na nogi zmagające się z kryzysem Stany Zjednoczone. Takich ludzi jest więcej, ale tego typu projekty nie należą do najtańszych i najprostszych. W środowisku nie brakuje opinii, że pojedynczy sukces może wykreować koniunkturę na boks, ale nie podzielam tego optymizmu. Jeśli w polskim boksie zawodowym pojawi się w najbliższych latach jakiś znaczący wynik to będzie to bardziej łabędzi śpiew niż zapowiedź jakiejś rewolucji. Pozytywna zmiana może przyjść jednak z najmniej spodziewanego kierunku: wystarczy ambitny i utalentowany pięściarz z influencerskim zacięciem, ale jeśli ktoś taki się pojawi to wbrew systemowi, a nie dzięki niemu - kończy Kacper Bartosiak.

Pozostaje nam kibicowanie Adamkowi, Fonfarze i pozostałym chętnym do reanimacji polskiego pięściarstwa. Nie ma wątpliwości, że Adamek więcej pomoże boksowi w nowej roli, a nie kolejny raz wchodząc do ringu, rozmieniając nazwisko na drobne.

Ale trzeba się spieszyć, zanim kolejni pięściarze będą szukali pieniędzy i rozgłosu w MMA.

Więcej o: