Tylko usłyszał gong, od razu do niego podskoczył. Jakby chciał to załatwić szybko. Albo pokazać - nie na swojej ziemi - że to on jest królem. Nie tylko królem cyganów, jak sam się tytułuje, ale też królem wagi ciężkiej. Ale to Deontay Wilder jako pierwszy uderzył mocno. Tyson Fury przebudził się dopiero w drugiej połowie pierwszej rundy. I tę rundę wygrał, ale nie tak wyraźnie jak kolejne. Z każdą następną w oczach Wildera rysował się strach. I rósł z każdym liczeniem. A liczenia były dwa - w trzeciej i piątej rundzie. Pewnie byłoby jeszcze jedno, gdyby sędzia Kenny Bayless w 7. rundzie nie przerwał pojedynku. Co zrobił na życzenie narożnika Wildera, który zaczął machać białym ręcznikiem.
- Uderzyłem go czystym ciosem, a on zdołał utrzymać się w walce do siódmej rundy. To wojownik, który jeszcze wróci, znowu będzie mistrzem - docenił klasę przeciwnika Tyson Fury. Po czym dodał: - Król wrócił na swoje miejsce, na tron mistrza. Każdemu, kto ma uszy, tłumaczyłem przed walką: nadchodzę. I zrobiłem to porządnie, jestem niszczycielem. Nieźle jak na gościa z pięściami jak poduszki, co? Ale ja dotrzymuję słowa, zapowiedziałem tutaj nokaut, mówiłem to Wilderowi i jego teamowi.
Niepokonany Fury zdobył pas mistrzowski WBC wagi ciężkiej. Wilder przegrał po raz pierwszy. W karierze na deskach do sobotniej walki leżał tylko dwa razy.