- To było w 1959 roku. Pojechałem do Louisville w Kentucky z moim podopiecznym Williem Pastrano, późniejszym mistrzem świata wagi półciężkiej. W hotelu zadzwonił telefon: "Nazywam się Cassius Marcellus Clay, jestem mistrzem Louisville i zdobywcą Złotych Rękawic w Cedar w stanie Waszyngton i w Chicago. Chciałbym porozmawiać". Powiedziałem Williemu, że jakiś czubek chce z nim gadać. Mnie się nie chciało, nie zajmowałem się amatorami. Ale Willie powiedział: "Dobra, wpuść go, i tak nic nie ma w telewizji".
- Willie był po prostu znakomitym bokserem, a ja opiekowałem się wtedy już 11 pięściarzami, których walki pokazywała telewizja. Trenowałem Luisa Rodrigueza, Sugara Ramosa, Jose Napolesa. Byłem znany.
Cassius przyszedł z bratem, Rudym. Był takim "szczupakiem", miał 17 lat i gadał jak najęty. Zarzucał nas pytaniami: jak uczę, co jedzą moi pięściarze, ile kilometrów biegają, jak długo przed walką powinien nie jeść. Jak wygłodniały wiedzy student. Odpowiadałem mu cierpliwie: moi pięściarze nie biegają więcej niż pięć kilometrów dziennie, bo nie są maratończykami; jedzą lekki posiłek na dwie godziny przed walką, bo nie chcę, żeby czuli się ciężcy, i tak dalej.
Siedział u nas ze trzy, może cztery godziny. Fantastyczny chłopak. Był strasznie przejęty swoją przyszłością. Powiedział mi, że zamierza jechać na igrzyska olimpijskie do Rzymu w 1960 roku. No i jak wiesz, pojechał i zdobył złoty medal.
- Kiedy został już zawodowcem, pierwszym jego trenerem był Archie Moore, były mistrz świata [Cassius w 1962 roku spotkał się z nim na ringu i wygrał przez nokaut w 4. rundzie - przyp. R.L.]. Wynajęli go ludzie z Louisville Group, którzy opiekowali się Cassiusem w pierwszych latach kariery.
Cassius pojechał do Archiego do Kalifornii i od razu zapytał: "Kiedy będę walczył?". "Jeszcze nie jesteś gotowy" - usłyszał.
Potem pojechali razem do Teksasu, gdzie Archie miał walczyć. Opowiadał mi Dick Sadler [trener m.in. George'a Foremana, w czasie gdy walczył z Alim w Kinszasie w 1974 roku - przyp. R.L.], że przez całą drogę Cassius śpiewał bez przerwy "Come on baby, let's do the twist". A kiedy przejeżdżali przez różne miasteczka, wychylał się z okna i krzyczał: "Jestem największy! Jestem największy!". Dick, człowiek spokojny, nie wytrzymał: "Synu, zaśpiewaj charlestona czy coś, ale odpuść nam tego twista". Mijali Arizonę, Nowy Meksyk, a Cassius dalej twistował. Dick wreszcie wrzasnął: "Jak nie przestaniesz, wyrzucę cię z pociągu".
Archie na tym zgrupowaniu cały czas powtarzał Alemu: "Jeszcze nie jesteś gotowy, jeszcze nie jesteś gotowy". A pewnego dnia kazał mu posprzątać kuchnię. Chciał go nauczyć dyscypliny. "Ale ja nie sprzątam nawet kuchni mojej matki" - odparował Cassius i zadzwonił do ludzi z Louisville Group, że wraca.
- Za karierę Cassiusa Claya w Louisville Group odpowiedzialny był Lester Malitz. To on do spółki z bratem Mike'em jako jeden z pierwszych wprowadzał telewizyjne transmisje w systemie "closed circuit" [czyli tylko do oglądania w dużych salach, kinach, restauracjach - przyp. R.L.]. Oni mnie znali. "A może Angelo Dundee?" - zaproponował Mike Malitz. Zaprosili mnie na rozmowy i pytali, jak poprowadziłbym tego chłopaka. Ale ja go nie znałem, choć za drugim moim pobytem w Louisville spuścił niezłe lanie Williemu Pastrano. To był jednak sparing, więc nie byłem pewien, czy Clay jest rzeczywiście tak dobry, jak mówią. Mimo to zgodziłem się. Był październik 1960 roku.
- Lepiej nie mówić. Zaproponowali mi 125 dolarów tygodniówki albo 10 procent z nagród za walki. Wziąłem stałą pensję. Gdybym wiedział, że Cassius będzie żyłą złota... Dopiero po rewanżowej walce z Sonny Listonem w maju 1965 roku zmieniliśmy umowę.
Chciałem, żeby na razie, do świąt Bożego Narodzenia, zostawili chłopaka w spokoju, niech nacieszy się rodziną. Zgodzili się.
Ale za 20 minut zadzwonili: "On chce przyjechać jutro".
Rzeczywiście, przyjechał do mnie do Miami następnego dnia i od tej pory aż do końca jego kariery byliśmy razem. Zresztą wciąż jesteśmy przyjaciółmi. Ostatnio widzieliśmy się cztery miesiące temu, kiedy były prezydent Bill Clinton przyznał nam nagrody America Won.
- Udało się chyba dzięki temu, że nie lubię wtrącać się do prywatnego życia pięściarzy. Kiedy wychodził z sali treningowej, mówiłem: "Do zobaczenia jutro". Tyle.
- Nie, dopóki nie napisały o tym gazety. Ale i wtedy nie pytałem o nic. Opowiem taką historię. Na treningi przyjeżdżał z Miami facet, przedstawił się jako Sam. Siedział, przyglądał się. Nic nadzwyczajnego, zawsze do gymu [sala gimnastyczna - przyp. R.L.] przychodzą jacyś ludzie i przyglądają się boksującym. Z czasem zaprzyjaźniliśmy się.
Był rok 1965. Właśnie dowiedziałem się, że Cassius będzie się nazywał Muhammad Ali. Sam jak zwykle był w gymie, mówię do niego, że szkoda, Clay to takie ładne nazwisko. "Jak ja, do cholery, będę rymował nazwisko Muhammad Ali".
- Tak, sporo ich wymyśliłem, ale nie wszystkie. Z Clayem to było łatwe: "Cassius Clay, most beatifull fighter today". Ale Muhammad Ali? "Już tyle lat pracujemy razem i nagle taka zmiana" - narzekałem.
I tak gadaliśmy z Samem przez jakiś czas. Aż pewnego dnia, tuż przed kolejną walką, do gymu wchodzi dwóch czarnoskórych dżentemenów w ciemnych garniturach, kłaniają się Samowi i tytułują Kapitanem.
- Tak, to był Kapitan Sam we własnej osobie. Kurczę, jak ja się przestraszyłem! Te moje gadki mogły być potraktowane jako arogancja albo coś. Ale nie. Nigdy nie było między mną a Alim spięć na tym tle: ja jestem biały, ty czarny. Nie dyskutowaliśmy o jego przekonaniach religijnych czy politycznych.
Szanowaliśmy się, lubiliśmy i mieliśmy do siebie zaufanie. Od pierwszych dni.
- Pierwsze dni? Przyjeżdża do mnie policjant i mówi: "Codziennie widzę jakiegoś chłopaka, który biega po plaży. Twierdzi, że nazywa Cassius Clay i co rano zasuwa z Miami do twojego gymu. Znasz go?".
No tak, to był Cassius. Nie załatwiłem mu transportu na treningi, ale on nic nie powiedział, nie poskarżył się, tylko codziennie biegał te osiem mil [13-14 kilometrów - przyp. R.L.]. Boże, jaką ja miałem z niego radość. To było jak pilotowanie myśliwca - jedno dotknięcie drążka i samolot odlatuje. Wystarczyła drobna uwaga, a on się zmieniał.
Zwykł mawiać: "Angelo wcale mnie nie trenuje". I tak było. Ja nim tylko delikatnie kierowałem. Chciałem, żeby miał przekonanie, że do wszystkiego dochodzi sam.
Mówiłem na przykład po sparingu: "Fantastyczny lewy prosty; sposób, w jaki wyprowadzasz cios, skręcasz ciało i kończysz ruch na palcach nóg, to zupełnie niesamowite". Następna runda, ciach i on to wszystko powtarza w identyczny sposób.
- Wiedziałem, że stać go na bardzo dużo.
Pamiętam, że do West Palm Beach przyjechał trenować były mistrz świata wagi ciężkiej Szwed Ingemar Johansson. Przygotowywał się do trzeciej walki o odzyskanie mistrzostwa z Floydem Pattersonem. Jego trenerem był mój nauczyciel Whitey Bimstein. Zapytał, czy nie mam jakiegoś sparingpartnera dla Johanssona. A jakże, mam! Zawołałem: "Cassius! Chcesz poboksować z Johanssonem?". A on - miał wtedy 19 lat - zaczął śpiewać: "Czy ja chcę? Angelo, Angelo, ja z nim zatańczę".
Ludzie od Johanssona, a zwłaszcza Whitey, który był spokojnym człowiekiem, zrobili wielkie oczy: "Co to, do cholery jasnej, ma być?". A ja na to: "Panowie, jeżeli nie widzieliście dotąd tego łobuza, to jeszcze nic w życiu nie widzieliście". Przez cały sparing Cassius krzyczał do Johanssona: "Chodź do mnie, spróbuj mnie złapać, gnojku". Szwed był czerwony ze złości, biegał za Cassiusem po całym ringu, a on go ośmieszał. Wreszcie po drugiej rundzie, kiedy Johansson był kompletnie wyczerpany, Whitey przerwał sparing.
Potem podszedł do mnie i powiedział: "Chcę tego chłopaka mieć u siebie". A ja na to: "Chcesz z nim popracować, przyjeżdżaj tutaj. Nigdzie go nie puszczę!".
- Och, to było naprawdę świetne. Przyjechał do nas do Miami pewien fotoreporter. Chwalił się przed Cassiusem, że robi zdjęcia pod wodą. Na to Cassius: "To super! Wiesz, mamy z Angelo mały sekret. Treningi w wodzie. Dzięki nim czuję się lżejszy i szybszy. Nikt o tym nie wie".
Wtedy magazyn "Life" to była potęga - dostać się na jego łamy to był prawdziwy wyczyn dla nieznanego jeszcze pięściarza. Podstęp się udał. Poszliśmy na basen. Cassius wszedł do wody i pokazywał, jak niby wyglądają te nasze treningi. Ludzie to kupili! A przecież Cassius ani trochę nie umiał pływać.
*-Myślałem o tym w innych kategoriach: mieliśmy świetny produkt, musieliśmy go dobrze pokazać, wypromować i sprzedać. Cassius trafił na okładkę i to było najważniejsze.
- Bardzo szybko zacząłem dobierać Alemu coraz mocniejszych przeciwników.
W 1963 roku pojechaliśmy do Anglii. Ali miał walczyć z Henry Cooperem, ówczesnym mistrzem Wielkiej Brytanii. Bardzo Cassiusa wtedy w Anglii nie lubili. Już wtedy uprawiał tę swoją bufonadę: "Szósta runda, szósta runda" - krzyczał.
Później to się zmieniło. Kiedy przyjechaliśmy do Londynu na drugą walkę z Cooperem, nie mogliśmy wyjść na ulicę, żeby nie rozdać setek autografów.
- Na Wembley przyszło 55 tysięcy ludzi kibicujących Cooperowi. Cassius był bliski porażki.
Nie potrafił jeszcze dobrze bronić się przed lewym hakiem. Półtora roku wcześniej właśnie po takim ciosie Sonny'ego Banksa leżał na deskach po raz pierwszy w życiu. A Cooper, dobry Boże, to był dopiero specjalista od lewych haków! Cooper trafił Cassiusa krótkim hakiem i ten osunął się po linach. Całe szczęście potem był gong. Złapaliśmy Cassiusa, zanim padł na deski. W przerwie sole trzeźwiące, lód na kark...
- To nie był trick. Rękawica Cassiusa pękła na szwie w okolicach kciuka w pierwszej rundzie. Nic nie powiedziałem sędziemu, bo do czwartej rundy wszystko szło zgodnie z planem.
Ale po gongu rozpoczynającym piątą rundę, tuż po kłopotach Cassiusa, pokazałem sędziemu dziurę. Wsadziłem do niej cały palec.
- Tylko trochę, ona naprawdę tam była, z rękawicy wyłaziło końskie włosie.
Ale pamiętaj, co się tam działo: nad nami wyło ponad 50 tysięcy Anglików przekonanych, że Cooper teraz znokautuje Cassiusa.
Kiedy pokazałem tę dziurę, sędzia ringowy poszedł rozmawiać z sędziami głównymi. Po chwili wrócił i mówi: "Panie Dundee, nie ma zapasowych rękawic". Ja na to: "Trudno, będziemy dalej bić się w tych".
Dyskusja na temat rękawicy dała nam może z minutę, ale to wystarczyło. Ali doszedł do siebie.
- Bujda. On po prostu robił swoje. A jeśli nadarzała się okazja, żeby spełnić przepowiednię, wykorzystywał ją. Celowo nie przedłużał walki.
- Pewnie, że śmieszyły. I jego też śmieszyły. Ale czy miał mówić tak, jak wszyscy pięściarze przed nim? "Jestem dobrze przygotowany do walki"? To "mowa-trawa". Nie pomaga sprzedać biletów na pojedynek. A nie oszukujmy się: w boksie przede wszystkim właśnie o to chodzi. To zasługa Alego, że boks stał się widowiskiem.
Kiedy Cassius nokautował kogoś wcześniej, niż przewidział, wymyślał na poczekaniu jakiś pretekst. Na przykład w 1962 roku zapowiedział, że pobije Dona Warnera w szóstej rundzie. Pokonał go w czwartej i później powiedział reporterom, że Warner nie chciał mu podać ręki przed walką, dlatego postanowił go ukarać i szybciej posłać na deski. Kiedyś powiedział: "Jeśli ludzie wierzą, że jestem w stanie zrobić wszystko, co mówię, to są bardziej walnięci niż ja".
- Wiedziałem to po pojedynku z Cooperem rok wcześniej. Najważniejsze było to, że nie wpadał w panikę nawet wtedy, gdy sam był bliski nokautu. W walce z Sonnym Banksem dostał cios prosto w szczękę. Kiedy padał, miał zamknięte oczy. Ale widziałem, jak mu się one otwierają natychmiast, gdy znalazł się na deskach. Znów był gotowy do walki.
- Tej walce towarzyszyło wielkie napięcie. Cassius udzielał dziesiątków wywiadów, w których opowiadał, czego to nie zrobi z Sonnym. Sonny zaś mówił krótko: "Moim jedynym zmartwieniem jest to, jak wydobyć pięść z tej jego szerokiej gęby, kiedy już go w nią zdzielę".
Na ważeniu Cassius kompletnie ogłupił ludzi, ale on wiedział, co robi. Gdy wchodziliśmy do sali, gdzie miało odbyć się ważenie i gdzie zaraz miał pojawić się Liston, szepnął do mnie: "Trzymaj mnie". A chwilę potem z obłędem w oczach krzyczał: "Puśćcie mnie! Puśćcie mnie! Zaraz go rozszarpię! Dajcie mi go, tego frajera, tego niedźwiedzia!".
- Tak było - Ali nazywał Listona wielkim złym niedźwiedziem.
- Zatrzymać?! Po co?! To był najlepszy show, jaki dotąd ktokolwiek widział w boksie. Cassius był wspaniałym aktorem.
- Ja wtedy krzyknąłem do Ferdiego Pacheco, lekarza i mojego pomocnika: "Wychodzimy!".
Przeszliśmy się kawałek, usiedliśmy na ławce i Ferdie zmierzył Alemu tętno, zajrzał do oczu. Clay był zdrów, w pełni formy. On po prostu zawsze był "wielką gębą". Zadzwoniłem do do agencji Associated Press, do "Miami Herald", że Cassius jest stuprocentowo zdrowy, gotowy do walki.
- Artykuł ukazał się 18 dni przed pojedynkiem z Listonem. Promotorzy tej walki - w tym mój brat Chris - chcieli ją odwołać.
Zadzwonili do Cassiusa i mówią: "Albo prostujesz tę informację, albo odwołujemy walkę z Listonem i następną szansę na pojedynek o tytuł masz za sto lat". "Ja nie mam co prostować, ja jestem muzułmaninem" - odpowiedział Cassius. Ustąpili.
- Sprawa powstała, kiedy dziennikarze "Miami Herald" dowiedzieli się, że Cassius był w Chicago na spotkaniu Narodu Islamu i widział się z Elijahem Muhammadem. Jak się o tym dowiedziałem, powiedziałem Cassiusowi: "Rób, co uważasz za słuszne. To twoje życie. Twoja religia". Więc nie pytaj mnie o islam, kłopoty z armią, z Wietnamem. Ja zajmowałem się boksem.
- Mimo to nigdy nie komentowałem słów ani zachowań Alego - ani żadnego innego mojego pięściarza.
Tak naprawdę tylko raz w życiu widziałem Malcolma X [który najpierw bardzo popierał przyjście Alego do organizacji Naród Islamski, wbrew obiekcjom swojego szefa Elijaha Muhammada, a potem zerwał z ruchem - przyp. R.L.]. Wcześniej znałem go trochę z gazet, dużo o nim pisano. Tuż przed walką z Listonem przyszedł do sali gimnastycznej, rozejrzał się, a tam siedziało kilku dziennikarzy, między innymi właśnie Pat Putnam z "Miami Herald", który wcześniej rozmawiał z ojcem Cassiusa.
Powiedziałem Rudy'emu, bratu Alego [później zmienił nazwisko na Rahaman Ali - przyp. R.L.], żeby go natychmiast wyprowadził, bo nie chcę, żeby dziennikarze pisali, że Malcolm X, największy jastrząb czarnych muzułmanów, bywa na treningu Cassiusa. A Rudy mówi: "Ty mu powiedz". Ja? W życiu!
Nigdy już nie widziałem Malcolma X. Rok później został zastrzelony.
- Brednie, hollywoodzkie bajki. Może biorą się stąd, że mam włoskie korzenie, a wiadomo - jak Włoch, to gdzieś w pobliżu czai się mafia. Ali wygrał, bo był lepszy, a nie dlatego, że tak chciała mafia.
Liston rzeczywiście miał kolegów spod ciemnej gwiazdy, w 1971 roku zginął w tajemniczych okolicznościach w Las Vegas, ale czy to musi oznaczać, że był pięściarzem mafii? Mówi się, że ludzie wokół najsłynniejszego teraz promotora w boksie Dona Kinga to mafia.
Liston lubił przerazić przeciwnika, czuł się wtedy pewniej. Robił to świetnie, tak jak dziś Mike Tyson. Wkładał ręczniki pod szlafrok, w którym wychodził na ring, żeby ramiona wyglądały na potężniejsze. Otaczał się niższymi ludźmi, żeby samemu wyjść na olbrzyma. To zresztą popularny numer.
W 1962 roku pojechaliśmy walczyć w Kalifornii z Alejandro Lavorante. Organizator zaprosił do nas kilku koszykarzy z Los Angeles Lakers. Jak się dowiedziałem, zadzwoniłem do niego i mówię: "Bardzo cię proszę, nie przyprowadzaj ich". Dlaczego? Bo Ali miał 190 centymetrów wzrostu, a ci faceci po ponad dwa metry. Wyglądałby przy nich jak młodszy brat. Boks to również takie tanie chwyty.
- Został oślepiony, nie ma dwóch zdań. Włożyłem palec do oka Alego, a potem do mojego. Paliło jak diabli. Ale czy to było celowe?
Moja teoria jest taka, że sekundanci Listona posmarowali mu siniaki maścią z jakimś piekącym świństwem. W bliskich starciach kontakt był nieunikniony, więc maść mogła się dostać na rękawice Claya i do jego oczu. Nie sądzę, żeby ludzie Listona zrobili to rozmyślnie.
- Na szczęście zabrzmiał gong. "Nic nie widzę! Nic nie widzę! Nasmarowali czymś rękawice" - krzyczał Cassius, a ja jeszcze głośniej: "Siadaj!". A on na to: "Nie będę siadać. Idź do sędziego, przerwij walkę! Zdejmuj mi rękawice, wracamy do domu!". Zupełna histeria. "Siadaj! Przestań gadać pierdoły. To walka o tytuł!" - wrzasnąłem. Obmyłem mu oczy wodą, przetarłem czystymi ręcznikami i odrzucałem je na bok. Kątem oka widziałem, jak do narożnika przedziera się mój brat Jimmy, który siedział na trybunach blisko ringu. "Ange, uważaj, jakichś dwóch gości szykuje się na ciebie. Chyba myślą, że coś złego robisz Cassiusowi". Jest takie dobrze znane zdjęcie z tej walki. Widać na nim jednego z tych ludzi - później się zorientowałem, że był to jeden z członków Narodu Islamu. "Co wy, czubki!? Chcę wygrać tę walkę tak samo jak wy" - krzyknąłem w ich stronę. Polałem oczy wodą z kubełka, żeby im pokazać, że jest czysta. Sędzia Barney Felix podszedł do nas, a Ali znowu swoje: "Nic nie widzę". Bałem się, że sędzia przerwie walkę, więc wsadziłem Cassiusowi ochraniacz w usta, poderwałem go na nogi i krzyknąłem mu do ucha: "Trzymaj się od Sonny'ego z daleka, biegaj. To jest ten dzień, dziecko!".
Minęła połowa szóstej rundy i oczy przestały go piec. A Liston do siódmej rundy już nie wyszedł, oficjalnie z powodu kontuzji barku.
- Żadnych. Po prostu zadzwonił i powiedział: - Ange, ty dużo nie gadasz. Bierzemy cię.
- To było wielkie widowisko. Obaj w najwyższej formie, ale to Ali był gwiazdą i to on trafiał na pierwsze strony gazet. Dla prasy zrobiłby wszystko. Byliśmy w Nowym Jorku na konferencji prasowej. Potem organizatorzy chcieli, żebyśmy zostali, pomogli promować walkę. Nie wiem dlaczego, bo Madison Square Garden była wyprzedana co do jednego miejsca. O północy przed walką Ali wziął jeszcze udział w sesji fotograficznej dla "Life'a": pojechał do Greenwich Village, aby spotkać się z poetami, z nowojorską bohemą. Po kilku godzinach, rano w dniu walki, spotkał się z przedstawicielkami jakiejś kobiecej organizacji, żeby rozmawiać o macierzyństwie. Był niepojęty. Nie mogłem go od niczego odwieść, nie mogłem go nawet opieprzyć - przecież od początku chciałem, żeby nie był robotem, żeby myślał sam, sam wyrażał swoje myśli. To nie skończyło się najlepiej - Ali został pokonany przez Fraziera na punkty.
- Słynna "Thrilla in Manila"... Ze względu na okoliczności i klasę samych pięściarzy była to najcięższa i najbardziej brutalna walka w mojej trenerskiej karierze. Moim zdaniem był to wręcz najważniejszy pojedynek w dziejach boksu. Klasyk klasyków. Toczył się w Araneda Arena. Cienki dach, w ciągu dnia było tam gorąco jak w piekle. Żeby zapewnić najlepszą porę transmisji w Stanach, pojedynek zaczął się o 11 przed południem. 40 stopni i ogromna wilgotność! Byłem kompletnie wyczerpany, jeszcze zanim zaczęła się walka. A co dopiero bokserzy. Po 11. rundzie Ali toczy się do narożnika i mówi: "Człowieku! Nie dam rady. Umieram!". A ja na to: "Muhammad, albo jesteś mężczyzną, albo dzieckiem".
- Jedno słowo prowokuje inne słowo. Coś powiedział Frazier, coś powiedział Ali. Napięcie rosło, słowa nabierały mocy. Temperaturę podkręcały media. Tylko czekały, aż Ali powie coś ostrego. A on się uczył, szybko zauważył, czego chcą dziennikarze, i dawał im to.
Poza tym... Po pierwsze, w boksie nie można przepraszać wszystkich za to, że się żyje. Po drugie, wielu ludzi, nie tylko z naszego otoczenia, ale też wśród przeciwników, uważało, że to jest zabawne, że to rodzaj gry, że to pomaga sprzedać walkę. Zdarzało się, że przed konferencją prasową Ali godzinami przyjaźnie gadał ze swoim przeciwnikiem, a potem na konferencji zaczynał swoje słowne "mambo-jumbo". Tak, nawet jego przeciwnicy bywali nim zachwyceni. Choć oczywiście były wyjątki takie jak Joe Frazier, jak Ernie Tyrrell [który nie chciał przyjąć do wiadomości zmiany nazwiska Alego i wciąż mówił o nim Cassius Clay. Podczas walki Ali po każdym ciosie pytał Erniego: "Jak ja się nazywam?" - przyp. R.L.].
- Ali powiedział kiedyś: "Joe zrezygnował z walki sekundę przed tym, jak ja sam chciałem to zrobić". Ale to nieprawda. Był gotowy do walki, widziałem to. Na tym polega boks. Ten, kto zwalczy słabość, zwycięża. Całe szczęście, że był tam Eddie Futch, długoletni trener Fraziera, i poddał go, mimo jego protestów, po 14. rundzie. Frazier nie widział na jedno oko, drugie samo mu się zamykało, ciosy Alego dochodziły celu, bo Joe nie widział, że nadlatują. Pluł krwią.
- Nie ma dwóch zdań - to była brutalna walka. Ale nie mam sobie nic do zarzucenia. Ali był gotów walczyć dalej. Jak powiedziałem na konferencji prasowej, obaj szybko zużyli całe paliwo, ale Ali miał zapasowy kanister.
- To King wpadł na pomysł rozegrania pojedynku w Afryce. Alego zafascynował ten pomysł. Powrót do korzeni, sentyment do Czarnej Afryki - to go wzięło. King dogadał się z prezydentem Mobutu, dla którego była to świetna reklama. Tym pojedynkiem żył cały kraj, a Mobutu brylował. W telewizji przed walką pokazywali twarz Mobutu, kamera podjeżdżała coraz bliżej i bliżej. Ten kraj to był Mobutu, Mobutu był bogiem.
- Do tego trzeba by znać Afrykę. Ale kto z nas znał Afrykę? Nikt. Czy gdybyśmy ją znali, zdecydowalibyśmy się na walkę w Kinszasie? Wątpię. Znaleźliśmy się nagle w sercu Afryki. Ja naprawdę miałem słabe pojęcie, dokąd jedziemy - dostatecznie jednak duże, żeby nie zabierać ze sobą żony.
Trzeba pamiętać, że było to niedługo po zakończeniu wojny domowej w Zairze. Bieda, bieda i jeszcze raz bieda. Widzieliśmy to jednak tylko zza szyb samochodów. Zaraz po naszym lądowaniu Zairczycy oszaleli na punkcie Alego. Stał się ich ludowym bohaterem, krzyczeli za nim "Ali, bomaye!" [Ali, zabij go! - przyp. R.L.].
- Może był zbyt surowy, zbyt sztywny. Przywiózł ze sobą owczarka [według reżysera Leona Gasta, który nakręcił nagrodzony Oscarem film dokumentalny o walce Ali - Foreman "Kiedy byliśmy królami", był to owczarek belgijski. Takich psów belgijscy koloniści używali do pilnowania robotników w katangijskich kopalniach - przyp. R.L.]. Nie przysparzał tym sobie przyjaciół. Nie był złym człowiekiem, o nie. Był po prostu zawodowym pięściarzem. A Muhammad był kimś więcej.
- Ja oczywiście musiałem zostać razem z Muhammadem. Innym też nie opłacało się wracać. Cała machina związana z walką była ustawiona, nie można było tego ot tak, po prostu, zwinąć.
- Trenowaliśmy. Muhammad nie narzekał. Zresztą nie było tak źle. Mieszkaliśmy we wspaniałych willach w N'Sele z widokiem na rzekę Kongo. Codziennie były imprezy, ale bez Muhammada. On każdego dnia ćwiczył, biegał po bezdrożach. Był w życiowej formie. Nic go nie rozpraszało. Do Kinszasy było 45 minut samochodem, tylko ja jeździłem tam na "mambo-jumbo" z prasą.
- Ali sam na to wpadł. Kiedy zaczął opierać się o liny, zrobiło mi się słabo. Wydawało mi się, że to najgłupsza rzecz, jaką można zrobić. Czułem, że Muhammad może wygrać tę walkę, ale nie w taki sposób. Myślałem, że Ali będzie tańczył wokół George'a przez pięć, sześć rund. Foreman jest pięściarzem, który ma wyprostowaną sylwetkę, nie uchyla głowy. Dlatego sądziłem, że Ali może mu sporo zaszkodzić swoimi lewymi prostymi. Potem - myślałem - Ali przyśpieszy, George będzie zmęczony i nastąpi nokaut w jednej z końcowych rund.
Ale wszystko, co wymyśliliśmy, opierało się na jednym założeniu - Ali nie może dać się trafić. Miał uciekać, zaskakiwać George'a z różnych kierunków, ruszać się na palcach, tańczyć. Tymczasem wyglądało to zupełnie inaczej i patrząc na tę walkę z narożnika, w nocy, w gorącej dżungli w środku Afryki, czułem się, jakby mnie smażyli w piekle. Bałem się, że Ali nigdy nie wyjdzie z tych lin, że Foreman trafi go w szczękę jednym ze swoich potężnych ciosów. I będzie koniec.
- Był bardzo dobry w pojedynkach z niskimi pięściarzami, takimi jak Frazier. Dlatego mówiłem Muhammadowi: "Trzymaj się wyprostowany, wysoko. Nie pochylaj się, bo on cię zlikwiduje".
- Ja te liny ściągnąłem, a nie luzowałem. Wilgoć i upał spowodowały, że zwisały niemal do ziemi. Musieliśmy je zdjąć i obciąć. Na koniec, jak już je montowaliśmy, zauważyli nas ludzie Foremana. Dzień później, kiedy cały świat zobaczył, w jaki sposób walczył Ali, jak opierał się o liny, jak jedną akcją w ósmej rundzie powalił wielkiego Foremana, powstała plotka, że rozciągnąłem je specjalnie.
- Trudno to wytłumaczyć. Ja mogę tylko opowiedzieć o chwilach, które nigdy nie znikną z mojej pamięci. Liston krzyczy: "Ty nie potrafiłbyś pięścią rozbić nawet jajka!". I Ali odkrzykujący przez tłum: "Człowieku! Wstań i spróbuj przez chwilę udawać jajko!".
Ileż to razy mnie wkurzał! Podrzucał mi do pokoju kawałki opon, które przypominały węża, bo wiedział, że ja się brzydzę węży. Kiedyś podpalił ręcznik w hotelu i wdmuchnął dym do mojego pokoju, krzycząc, że to pożar.
W Portoryko zaczepił żyłkę o zasłony w moim hotelowym pokoju i ciągnął w środku nocy, doprowadzając mnie do furii. Poza ringiem to on mnie uczył cierpliwości, równowagi, pogody ducha. Nawet kiedy robiono mu świństwa, powtarzał: "Trzeba ludziom wybaczać". Najgorszy był czas, kiedy odsunięto go od boksu po odmowie służby wojskowej. Ali strasznie cierpiał. Po prostu kochał boks, przecież żył nim od 12. roku życia. Nic innego nie robił - nie grał w koszykówkę, w baseball, football. Nic. Tylko boks. Ktoś mówił, że gdyby został koszykarzem, byłby lepszy niż Michael Jordan. To nieprawda. Był stworzony do boksu, a boks został stworzony dla niego.
Robiliśmy, co tylko było można, aby zorganizować mu walkę [przed zawieszeniem licencji z powodu odmowy służby wojskowej trwał nieformalny bojkot Alego w USA - przyp. R.L.]. Ale gubernator stanu, w którym już-już miała się odbyć, odwołał ją rzekomo z powodu małego zainteresowania. Przyszedłem do pokoju Alego i powiedziałem: "Chyba nic z tego nie będzie". A on: "Trudno, życie toczy się dalej". A ja: "Człowieku, o czym ty mówisz!? Jakie życie!? Wykopałem wielką dziurę w ogródku, miałem budować basen. Co ja teraz zrobię z tą dziurą?". Próbował mnie pocieszyć. Jedyną osobą, z powodu której było mu przykro, byłem ja.
Często mówiłem: "Chciałbym być takim katolikiem jak ty muzułmaninem". Jestem dumny, że byłem z nim od początku do końca.
- Zaczął chorować jeszcze wtedy, kiedy walczył. O tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem. Nie jestem lekarzem. Najpierw, dając wywiady, szeptał. Dziennikarze siadali bliżej. Ja myślałem, że to od uderzeń w gardło. A to był objaw choroby. Jednak nikt tego nie dostrzegł.
Ale trzeba pamiętać, że choroba Parkinsona nie jest przypisana boksowi.
Nie chcę się tutaj usprawiedliwiać, ale po prostu nie miałem pojęcia, że to był parkinsonizm.
- Byłem przy nim, kiedy było dobrze, musiałem być, gdy było źle, choć oczywiście wiele mnie to kosztowało. Gdybym przy nim nie był podczas tych ostatnich walk, czułbym się, jakbym czegoś w życiu nie dokończył. Jakbym go zdradził.
Ja nie mogę pięściarzowi, którego kocham, o którym wiem, że kocha boks, powiedzieć: - Nie możesz walczyć. Jesteś stary.
Nie mogę za niego decydować. Nie chcę bawić się przed nim w Pana Boga.
Próbowałem inaczej.
Kiedyś w gymie ćwiczył z nami stary bokser. Skakał na skakance. Rytm nie był już równy pa rap, papa rap, pa rap. Bokser się chwiał. Powiedziałem o tym Muhammadowi: "Zobacz, facet się chwieje. Rytm już nie jest ten sam". I - tuż przed walką z Holmesem - obaj się zaśmialiśmy, kiedy przypomniałem mu tamtą scenę. Powiedziałem: - Muhammad, ty się chwiejesz. Rytm już nie jest ten sam.
Jak Muhammad Ali wstrząsnął światem. Największe walki mistrza wszech czasów