Boks.Czy warto być straceńcem

Czy warto być nim w boksie - dowiemy się w sobotę, gdy Amir Khan spotka się z Sa lem Álvarezem. Kiedy 17-letni Khan wchodził do ringu, by bić się o złoto olimpijskiez 33-letnim Mario Kindelanem, w hali Peristeri w Atenach tylko grupa Brytyjczyków wierzyła w rodaka. Cała moc stała po stronie Kubańczyka. Mario miał wówczas obezwładniającą, pięcioletnią serię zwycięstw, a swój ostatni tytuł mistrza świata zdobył, bijąc jedną ręką, bo drugą złamał - uwaga! - w ćwierćfinale. I faktycznie, arcymistrz Kindelan moc wykorzystał.

12 lat i 6 kilogramów później Khan znów porywa się na większego od siebie i znów w zwycięstwo wierzy chyba tylko grupa brytyjskich kibiców. Dla bukmacherów faworytem jest Meksykanin.

Óscar de la Hoya, promotor walki Khan - Álvarez, powtarza: "Speed kills" - i sprzedaje pojedynek pod hasłem "Szybkość kontra Siła", odwołując się do wiecznego bokserskiego pytania. Dzięki niemu można się na chwilę zagłębić w historię pięknych walk i zaskakujących wyników.

Pierwsze, co przychodzi do głowy, to rzecz jasna "Rumble in the Jungle", gdy szybkoręki Muhammad Ali znokautował na stadionie w Kinszasie w 1974 roku waligórę George'a Foremana. Przed pojedynkiem Big George tak często był molestowany prośbami, by nie zrobił Alemu krzywdy, bo "przecież może go zabić", aż w końcu uwierzył we własną supermoc. Zaczął nawet odpowiadać, że "zrobi ukłon w jego stronę i go nie zabije".

Podobnie było w 1987 roku, gdy wirtuozerski Ray "Sugar" Leonard wrócił ze sportowej emerytury, aby bić się z maszyną do nokautów Marvinem Haglerem. Leonard wspominał, że siedział przy ringu podczas poprzedniej walki Haglera, pił jedno piwo za drugim z aktorem Michaelem J. Foxem, a następnie powiedział: "Wiesz co? Mogę go pobić". Fox odpowiedział: "Chcesz piwo?". Nikt w jego zwycięstwo nie wierzył. Rok później "Sugar" Haglera zaczarował i zatańczył.

Niestety, odwrotnych przypadków jest znacznie więcej. Wciąż żyje wielu bardzo szybkich zuchów, którzy mają teraz dziury w pamięci po ciosach Foremana, a i Ali zebrał swoje w ich walce w Zairze.

Sprawa miała się niemal identycznie z rywalami Haglera przed jego walką z Leonardem. Leżeli jeden po drugim, choć byli szybsi.

Sobotni pojedynek toczyć się będzie o ten sam tytuł WBC, w tej samej kategorii średniej, w tym samym Las Vegas, tyle że trzy kilometry od kasyna Ceasars, w nowej T-Mobile Arena. I przeciwnicy są jednak chyba mniejszego kalibru, choć Hagler też był wówczas uznawany za najlepszego pięściarza bez względu na wagę jak teraz Álvarez, a Leonard miał status megagwiazdy jak - przynajmniej w Wielkiej Brytanii - Khan.

W sobotę szybkorękim będzie Brytyjczyk, o czym można się łatwo przekonać, oglądając na YouTubie, jak zręcznie serią ciosów utrzymuje w powietrzu pustą puszkę. Siłaczem jest Meksykanin, który został pokonany tylko przez najszybszego z najszybszych, Floyda Mayweathera Jr. Nie dość, że jest siłaczem, to jeszcze o wiele cięższym siłaczem niż Khan.

Na chwilę przejdźmy na funty, aby pokazać, że Brytyjczyk jeszcze nigdy nie walczył, ważąc więcej niż 147, Álvarez zaś w ostatnich 15 pojedynkach tylko raz zszedł poniżej 150. Było to pięć lat temu i omsknął się zaledwie o pół funta. Różnica w rozmiarach jest więc olbrzymia.

Mało tego, Khan zgodził się na to, aby pojedynek toczył się przy maksymalnym limicie 155 funtów (70,3 kg), co oznacza, że w dniu walki Meksykanin będzie cięższy o dobre kilka kilo - zgodnie z niechlubnym bokserskim zwyczajem "robienia" wagi, by zmieścić się w limicie w piątek podczas oficjalnego ważenia, a następnie nawadniania się jak gąbka przez ostatnie 24 godziny przed pierwszym gongiem.

I jeszcze jedno, Khan nie posiada szczęki z granitu i niewzruszonego błędnika. Mocne ciosy zamieniają go w bezwładną szmacianą lalkę. Tak było w przegranych pojedynkach z Dannym Garcią i w zaskakującym, upokarzającym nokaucie w pierwszej rundzie z Kolumbijczykiem Breidisem Prescottem, rzut kamieniem od jego rodzinnego Bolton. W zwycięskich walkach też zdarzało mu się leżeć po ciosach niewyglądających na Sąd Ostateczny. Ale tak, to ogromny talent, szlifowany, od kiedy jako ośmiolatek wszedł po raz pierwszy do gymu.

Po drugiej stronie jednak jest nie gorzej. Álvarez ma boks w genach, wszyscy jego bracia - jest ich sześciu - to zawodowi pięściarze, a on sam wskutek dość liberalnych meksykańskich przepisów przeszedł na zawodowstwo w wieku 15 lat. Zdarzyło się nawet, że siedmiu braci Álvarezów wystąpiło w jednej gali bokserskiej.

De la Hoya podczas zachwalania sobotniej walki długo rozwodził się jednak nad szansami szybkorękich.

A gdy wydawało się, że temat wyczerpał, przypomniał historię pierwszego wielkiego pojedynku Meksykanina Julio Cesara Chaveza z Amerykaninem Meldrickiem Taylorem w 1990 roku. Organizatorzy nadali pojedynkowi promocyjne hasło "Grzmot i Błyskawica". Taylor był cudowny, tańczył, unikał, był szybszy i kontrował przez niemal pełne 12 rund.

Chavez znokautował go 10 sekund przed ostatnim gongiem.

Walkę pokaże Polsat Sport, początek transmisji gali w Las Vegas w niedzielę o 3 nad ranem o tytuł mistrza świata WBC w kategorii średniej.

Najlepsze walki MMA w maju. Jest Chalidow, jest Gamrot! [ZOBACZ]

Więcej o:
Copyright © Agora SA