Krzysztof "Diablo" Włodarczyk: "W ringu staję się maszyną"

Diabelska wańka-wstańka - jest polskim królem bokserskiego horroru. To twardy skurczybyk, który walczy, dopóki nie padnie. Z tym, że unicestwić go w ringu prawie nie sposób.

Salę bokserską KnockOut Gym na warszawskiej Chomiczówce wypełnia ryk: - W mordę. Aaaa... Brakuje tlenu. Trenerze, odcięło tlen.

To Krzysztof Włodarczyk daje upust frustracji. Mistrz świata federacji WBC w kategorii junior ciężkiej przygotowuje się do walki w obronie tytułu z Giacobbem Fragomenim. "Diablo" przykuca przy linach. Ciężko oddycha. Wydaje się, że ma dość treningu z dwoma sparing partnerami, którzy zmieniają się co kilka rund.

- Krzychu, nie udawaj - to Artur Szpilka, kolega z teamu, który boksuje w wadze ciężkiej. - I tak ci nikt nie uwierzy.

"Diablo" słyszy pokrzykiwania z ławki. Unosi głowę. Uśmiecha się od ucha do ucha. Pusza oko i zaczyna kolejna rundę. Facet, który jeszcze kilka sekund wcześniej wyglądał, jakby za chwilę miał zemdleć, porusza się teraz w oszałamiającym tempie. Nisko balansuje na nogach. Zadaje umykające oczom lewe proste, a zaraz potem błyskawicznym prawym podbródkowym dosięga rywala. "Diablo" tańczy wokół nic nie rozumiejącego boksera, któremu wydawało się, że mistrz rzeczywiście ma dość i potraktuje sparing ulgowo. Gdyby chodziło o kogo innego, pewnie miałby rację, ale w przypadku Włodarczyka to nie wchodzi w grę.

- Chwila słabości może przytrafić się w ringu każdemu. To może skończyć się tylko na dwa sposoby, albo poddasz się i przegrywasz, albo dopiero wtedy pokazujesz charakter i wracasz do gry. Ja jestem tak skonstruowanym skurczybykiem, że wtedy, gdy ciało mówi: "daj spokój, dłużej tego nie wytrzymasz", włącza się jakiś automatyzm, który pozwala mi przetrwać. Dlatego przeciwnik nie ma innego wyjścia, musi mnie znokautować, bo ja nie oddam walki, tylko dlatego że mnie mocno trafił.

- W ringu staję się maszyną. Są walki, z których nie pamiętam wielu fragmentów i dopiero oglądając je, widzę, że przetrwałem wyłącznie dzięki odruchom wypracowanym w ciągu lat treningów. Nie ma innego wytłumaczenia. W niektórych relacjach komentatorzy rozpływają się nad inteligencją tego czy innego boksera, a ja wiem, że bez tego autopilota w głowie, który włącza się w krytycznych chwilach, nie byłoby mowy o żadnym zwycięstwie.

16 maja 2009 r. Rzym. W ringu Włodarczyk i obrońca tytułu mistrzowskiego Giacobbe Fragomeni. To ich pierwsze spotkanie, a Włoch to wyjątkowo irytujący facet. Na ogół, bez względu na to, ile ciosów przyjmie, wygląda świeżutko jak niemowlak. Ale nie tym razem. To ostatnie rundy tego pojedynku na wyniszczenie.

fot. Kuba Atys

Dwaj skrajnie wyczerpani ludzie stoją, opierając się o siebie czołami i wymieniają mordercze ciosy. Na nogach trzymają się wyłącznie dzięki sile woli. A tej więcej ma "Diablo". W dziewiątej rundzie jego lewy sierpowy dosięga celu i Włoch siada na ring. Liczenie. Komenda "box". Kolejny cios i rywal Włodarczyka po linach osuwa się na deski. Nim jeszcze ich dotknął, inkasuje kolejne uderzenie. Mamy mistrza świata! Nie, bo sędzia krzyczy: "No count". Uznaje, że był faul i nie zalicza ciosu.

Ciężko oddychający Fragomeni, którego przed tą rundą trener wypychał do ringu nieomal siłą, zyskuje cenne sekundy. Odżywa. Przetrwa i to starcie, i kolejne. Po ostatnim gongu obydwaj rywale idą do narożników, słaniając się na nogach. Werdykt: remis. Pas mistrzowski kategorii junior ciężkiej zostaje we Włoszech. Ale "Diablo" pokazał klasę. Za ten pojedynek dostał pięściarskiego Oscara federacji WBC za najbardziej dramatyczną walkę roku (właśnie otrzymał kolejną nominację w tej kategorii). Doceniono w ten sposób nie tylko pięściarskie umiejętności Polaka, ale również show, który odbywa się z jego udziałem.

- Jedni każdego dnia wychodzą do fabryki, drudzy do biura, a ja idę do gymu. Tu pracuję. Czy mógłbym sobie wyobrazić siebie w innym miejscu? Pewnie tak, ale na pewno nie zaangażowałbym się w to w taki sposób, jak angażuję się w treningi. Wychodzę z założenia, że nieważne, co robisz, ważne, żebyś to kochał. Bez tego w niczym nie będziesz dobry, a najwyżej przeciętny. Mnie przeciętność nie interesuje.

- Ludzie bez pasji są ubodzy. Nie rozumiem, jak można zajmować się czymś, co nie daje choćby odrobiny satysfakcji. Mam szczęście, że odkąd pamiętam, zajmuję się tym, co kocham. Najpierw był kickboxingi karate, ale odkąd ojciec zaprowadził mnie na trening bokserski, nie wyobrażałem sobie innego życia. Zrozumiałem, że to moja droga. Czasami mnie pytają: "Naprawdę kochasz dostawać po mordzie?". Mam jedną odpowiedź: "Tak. Kocham się bić".

16 maja 2010 r. Łódź. Atlas Arena. "Diablo" znów boksuje z Fragomenim. Polak jest ostrożny. Prawie w ogóle nie wykorzystuje prawej ręki. Włoch zaczyna się do niego kleić. Będzie powtórka z Rzymu? Nie! W szóstej rundzie potężny hak z prawej obala Fragomeniego na ring. Wstaje, ale pewnie już wie, że to jego koniec. Siódme starcie jeszcze przetrwał, ale w kolejnym nie miał już szans. Zagoniony lewymi prostymi do narożnika, nie zauważa atomowego prawego, który wyprowadził Polak. Koniec. Krzysztof "Diablo" Włodarczyk jest mistrzem świata. Polak jest poobijany, ale ściskając w rękach mistrzowski pas, ma w oczach łzy szczęścia.

- Każdy przyjęty cios oznacza ból, ale gdybym na tym się koncentrował, nie mógłbym przecież boksować. Jeśli ktoś obawia się bólu, niech gra w szachy. Przed drugim pojedynkiem z Fragomenim nie mogłem w ogóle uderzać prawą ręką. Stłukłem ją w czasie przygotowań. Była fioletowa. Kiedy już bandażowałem ją w ringu, pomyślałem: "kur.., co ja tutaj robię z jedną ręką". Długo walczyłem niemal wyłącznie lewym prostym. Ale znokautowałem go właśnie prawą. Tylko dlatego, że chęć wygranej była silniejsza od bólu.

- Wiem , że każdy otrzymany cios może skończyć się kalectwem. Ale co innego mieć tego świadomość, a co innego cały czas czuć przed tym strach . Gdybym zaczął się bać, musiałbym natychmiast odwiesić rękawice na kołu. Nie zamierzam tego robić.

To jednak nie walki z Fragomenim, ale dwa wyjazdowe pojedynki w obronie tytułu pokazały, jak twardym facetem jest "Diablo".

30 listopada 2011 r. Perth w Australii. Ciosy Danny'ego Greena bez problemu lądują na twarzy Włodarczyka. Australijczyk jest wyraźnie szybszy, bardziej agresywny. W piątej rundzie "Zielona Maszyna" wyprowadza potworny lewy prosty. "Diablo" zatacza się, ale cudem nie pada na ring i wychodzi z opresji. Nie wygląda jednak najlepiej. Wydaje się, że straci pas. Jego próby ataku Green, stary ringowy wyjadacz, neutralizuje, klinczując. Ale czas mija, a wraz z jego upływem Włodarczyk udowadnia, że w ringu ma więcej niż jedno życie. W jedenastej rundzie trafia Greena prawym. Rywal chwieje się, a "Diablo" lewym sierpowym sadza go na deski. Koniec.

- To prawdziwy wojownik - mówi po walce Australijczyk. Widać, że jeszcze nie rozumie, jak przegrał wygraną już walkę. I dodaje: - Kończę karierę, odchodzę na emeryturę.

Jeśli walka w Perth była dla Włodarczyka piekłem, to ta, która 21 czerwca 2013 r. odbyła się w Moskwie, była chyba wizytą w samym pandemonium. "Po co ci to? Nie jedź", "Nie masz szans" - w takim tonie większość komentatorów ostrzegała "Diablo" przed starciem z Rachimem Czakijewem, mistrzem olimpijskim z Pekinu, który po przejściu na zawodowstwo zmiatał z ringu kolejnych rywali.

Początek zdawał się to potwierdzać. Już w pierwszej rundzie Polak miał rozcięty łuk brwiowy. W trzeciej padł na deski. Czakijew robił z nim, co chciał. Jednak następnego dnia to nie kunszt Ingusza sławiły - nieskore do pochwał dla obcych - rosyjskie gazety. "Już wiemy, czemu nazywają go Diablo", "Czakijew niewystarczająco dobry" - to tylko próbki tytułów. W pojedynku doszło bowiem do nieoczekiwanego zwrotu. Włodarczyk "zmartwychwstał". W szóstej, siódmej i ósmej rundzie posłał rywala na deski. Po ostatnim liczeniu nie było już mowy o walce.

fot. Kuba Atys

- To musi być frustrujące dla rywala, gdy sadza mnie na deski i myśli, że już po robocie, a tu nagle Włodarczyk wstaje na nogi i walczy dalej. Mogę tylko domyślać się, co czuł Czakijew, gdy patrzył, jak odżywam po jego ciosie. Chyba wtedy zrozumiał, że nie ma szans wygrać. Bardziej od tamtego zwycięstwa cieszą mnie jego słowa: "Mam posiniaczone całe dłonie, a on wszystko wytrzymał. Czuję do niego szacunek".

- Walki grozy stały się chyba moją specjalnością. Tak było z Greenem, tak było z Czakijewem. To dlatego, że bardzo wolno się rozkręcam i młócili mnie na początku, a ja spałem. Śmieszne uczucie, bo przecież wiem, że przyjechałem się bić, a nie na jakąś randkę. Dopiero jak dostanę porządnie po dupie, zaczynam walczyć. Dotychczas miałem szczęście, że potrafiłem obudzić się w porę, ale dalszej kariery nie można opierać na szczęściu. Pracuję też nad liczbą ciosów, które wyprowadzam, bo z jakością nie jest chyba najgorzej.

Na ulicy nie domyślilibyście się, że ten lekko przygarbiony, idący nieco rozkołysanym marynarskim krokiem mężczyzna to mistrz boksu zawodowego. Nie wygląda też na przypakowanego. Przeobraża się po wejściu do KnockOut Gym. To tu przed każdą walką "Diablo" spędza przynajmniej trzy miesiące. Trening poranny, odpoczynek, trening wieczorny. Tysiące przerzuconych kilogramów, podciągnięć, brzuszków, wielokilometrowe biegi.

Dopiero z bliska widać, jak pozory potrafią mylić. Pod skórą sploty mocnych jak stal mięśni. Ważący kilkadziesiąt kilogramów worek treningowy dosłownie lata, gdy "Diablo" z zapamiętaniem zaczyna w niego walić, a kilkukilogramowa piłka, którą rzuca w przymocowaną do ściany tarczę, wraca do jego rąk z prędkością błyskawicy. Jeśli podnosi sztangę, to w tempie, które zwykły śmiertelnik wytrzymałby pewnie tylko kilkanaście sekund, a on, choć z grymasem na twarzy, potrafi to robić wiele minut. Cel - wyrobienie siły, szybkości, wytrzymałości, którymi potem zaskoczy przeciwnika.

- Siłę do treningów i walki daje mi rodzina. Nie mówię tego, bo tak wypada. Tak po prostu jest. Małgosia, moja żona, jak chyba nikt inny potrafi mnie zmotywować. Można powiedzieć tysiąc słów, żeby kogoś podkręcić, a u niej wystarczy jedno zdanie: "Nie po to zapierniczasz w ringu osiemnaście lat, żeby się poddać".

- Jestem ambitnym typem i chcę być jak najdłużej najlepszy, ale kariera boksera nie trwa wiecznie. Jestem dobry w tym, co robię, ale ile można. Do 40 lat? Teraz mam swoje pięć minut i muszę je wykorzystać również finansowo. Dlatego niech nikogo nie dziwi, że chcę przejść do najwyższej kategorii wagowej. To tam są półki z bokserskimi konfiturami, a ja bardzo chcę ściągnąć z nich kilka słoiczków napakowanych wielką forsą.

Nie wiem, jak potoczy się dalsza kariera Włodarczyka, czy rzeczywiście podąży śladem Tomasza Adamka i zmieni kategorię na najwyższą. Znów słyszy: "Porywasz się z motyką na słońce". Z tym, że nie raz już udowadniał, że dla niego nie ma rzeczy niemożliwych.

fot. Kuba Atys

. . .

Krzysztof "Diablo" Włodarczyk

W zawodowym ringu stoczył dotychczas 52 walki. Ostatnią 6 grudnia w Chicago, gdzie bronił tytułu mistrza świata federacji WBC w kategorii junior ciężkiej. Przeciwnikiem "Diablo" już po raz trzeci był Włoch Giacobbe Fragomeni.

Tym razem walka nie była dramatyczna. Włodarczyk od początku kontrolował pojedynek. W czwartej rundzie posłał Włocha na deski, ale gong uratował rywala przed nokautem. Po szóstej rundzie lekarz nie dopuścił Fragomeniego do dalszej walki z powodu rozcięcia na lewym policzku. Walkę wygrał "Diablo" i w ten sposób po raz szósty obronił tytuł mistrzowski.

. . .

Najtrudniejsza walka "Diablo"

To nie w ringu, a poza nim Krzysztof Włodarczyk stoczył najtrudniejszą z dotychczasowych walk. Mistrz znany był z rozrywkowego trybu życia, co odbijało się na jego życiu prywatnym i doprowadziło do kryzysu w małżeństwie z Małgorzatą Babilońską. Kulminacja nastąpiła w lipcu 2011 r. - "Diablo" przedawkował środki antydepresyjne. Lekarze uratowali bokserowi życie, a on  przy pomocy psychologa zaczął nad sobą pracować.

- Dzisiejszy Włodarczyk to już nie jest ten chłopak sprzed kilku lat, który był skory do zabawy zawsze, wszędzie i z każdym - mówi "Diablo". - Ustawiłem sobiewłaściwie priorytety. Na pierwszym miejscu jest rodzina, później trening, a rozrywka dopiero gdzieś tam dalej. Dojrzałem. Trochę czasu mi to zajęło, ale lepiej późno niż wcale.

. . .

Zgrany duet

Od 10 lat trenerem Krzysztofa Włodarczyka jest Fiodor Łapin. To on doprowadził "Diablo" do największych sukcesów.- Widziałem, jak ten chłopak się zmieniał na moich oczach - mówi Łapin.

- Z rozkapryszonego dziecka przekształcił się w dojrzałego faceta, który wie, czego chce.

Rosjanin podkreśla, że najmocniejszą stroną podopiecznego jest świetna obrona i odporność w ringu. Nie ma zastrzeżeń do siły uderzeń "Diablo", ale uważa, że przydałoby się zwiększyć ich częstotliwość.

Więcej o:
Copyright © Agora SA