Polemika Przemysława Iwańczyka ?
Cassius Clay alias Muhammad Ali w najlepszym okresie swojej kariery pisał, choć może raczej układał wiersze. Rymował z werwą rapera i urokliwie narcystyczną ironią. Z dozą munchhausenowskiej przesady dokonywał analizy lirycznej swoich walk. Utwór "Clay spotyka się z Latającym Terellem" opowiada na przykład o tym, jak Ali wysyła swojego rywala w kosmos, przez co sędzia ringowy ma kłopot, bo póki bokser nie wyląduje na ziemi, nie sposób go liczyć. Według informacji radarów znokautowany rywal wyleciał na orbitę i stał się pierwszym ludzkim satelitą. Ernie Terell został zdemolowany w ringu i na papierze, Muhammad Ali stał się ikoną boksu XX wieku, w swoim czasie wygrał wszystko. Teraz umiera na parkinsona, według informacji rodziny jest w stanie krytycznym.
W tym samym czasie dwóch ociężałych panów, którzy na ringu bokserskim już dawno wszystko przegrali, będzie się żegnało z karierą w pojedynku, który postrzegam raczej w kategoriach teatralnych niż sportowych. Jest w tej zbieżności jakaś symbolika, która mnie uwiera. Powiedzieć, że bez entuzjazmu myślę o bokserskiej sałacie, którą nam z Gołoty i Salety się przyrządza, to powiedzieć niewiele - ma dla mnie ta walka wymiar odpustowy, mimo że panowie nie potrafili sobie odpuścić. Na szczęście przynajmniej Gołota ironizuje, i nawet jeśli czyni to bezwiednie, w dodatku posługując się białym wierszem, wic ma podobny do Alego. Zwłaszcza kiedy wymienia przed walką swoje atuty ringowe: "polot, fantazja, elokwencja". Och, taką walkę chętnie bym zobaczył: panowie po gongu rażą się elokwencją, okładają bonmotami, inteligentnymi złośliwostkami, freestylują w językach obcych. Saleta wali Gołotę prawym hakiem: "Jesteś ociężały jak socrealizm liturgiczny późnego Kilara", Gołota odgryza mu się lewym prostym: "Tak cię pogłaskam, że będziesz miał twarz jak Płacząca kobieta Picassa", na co Saleta odwija się: "Bardzo lubię ten obraz. Masz coś do Dory Maar?", zaś Gołota zza gardy odpiera: "Słuchałem Missa pro pace na dzisiejszej rozgrzewce. Coś ci nie pasi w Kilarze?".
I tak chłopaki się spierać zaczynają, najpierw o pryncypia, potem o uniwersalia, że aż ich trudno rozdzielić. Pot lśni w błysku fleszy, trenerzy w narożnikach doradzają: "Wyjedź mu z Schopenhauera, to chłopak zwątpi", "Trzaśnij go Kantem tak, żeby zobaczył nad sobą gwiaździste niebo".
Andrzej Gołota w ostatnich czasach złagodniał; aparycja niby ta sama, powściągliwość frazy pozostała niezrównana, ale teraz jakby więcej w nim trefnisia niż zawadiaki, vis comica w nim drzemie potężna, właściwie co powie, to rozbawia, dziennikarze śmieją się właściwie a priori, nie dają biedakowi dokończyć, a już rechoczą. Andrzej Gołota zdaje się nareszcie człowiekiem należycie zdystansowanym do swojego zawodu. Przemysław Saleta dystansu dowodził nie od dziś, wszak już przed blisko dekadą wziął udział w jednej z najciekawszych walk swojego życia, stając w ringu naprzeciw performerki Zuzanny Janin, przed laty szalonej Majki Skowron z serialu młodzieżowego. Praca wideo "I love you too" jest jedną z najważniejszych wypowiedzi artystycznych na temat sportu w ostatnich dekadach. Droga z hali bokserskiej do galerii sztuki współczesnej nie jest typowym marzeniem chłopców trenujących kopnięcia i ciosy w szczękę.
Odnoszę wrażenie, że słabość, ale i że cała siła tej walki tkwić może w jej, by tak rzec, umiarkowanej prawdziwości. "Pojedynek bokserski jest oczyszczającym paroksyzmem, w którym za pośrednictwem zawodników przeżywamy dialektykę siły i słabości, zwycięstwa i klęski" - pisał ongiś celnie Stach Szabłowski. Na paroksyzm bym nie liczył, jakoś nie wierzę, że jeden na drugiego będzie nacierał z furią, przecież ci panowie nawet się nie zdążyli znielubić, o co mieliby się bić? Obaj wiedzą, że zwycięstwo w tej walce nic nie da, właściwie wygranym będzie ten, który da się znokautować, bo wzbudzi więcej politowania od przeciwnika. To nie będzie żaden powrót gladiatorów, raczej bal pożegnalny - obaj bohaterowie powinni skupić się raczej na tym, żeby godnie odejść. Nie w tańcu, nie na łyżwach, ale w ringu, na którym przeżyli pięć minut czysto sportowych spełnień, z którego poczęła się ich dzisiejsza celebryckość. Można mieć tylko nadzieję, że któryś padnie przed czasem - bo niby po co mieliby wytrzymać pełnych dziesięć rund? Kto będzie chciał oglądać klinczowaną końcówkę walki - komu będzie sprawiało przyjemność oglądanie dwóch spoconych panów w średnim wieku, którzy się przytulają, żeby dotrwać do gongu?
Wypielęgnowane cielska naszych gladiatorów miałyby się zewrzeć ze sobą w alternatywnej wersji zapasów w kisielu? Nie o boks tu chodzi, lecz o botoks? Siłą rzeczy myślę o "pasyjnej" kreacji Mickeya Rourke w "Wrestlerze" Darrena Aronofskiego - tam dawny amant wrócił po 20 latach jako wrak, jego ciało było mapą klęsk i udręk, jego twarz była twarzą Przegranego. Gołota i Saleta nie muszą cierpieć za miliony, podzielą się nimi bez narażania na szwank zdrowia, wychodzą na ring po to, żeby przeżyć wspólny benefis, a nie by dostarczać nam powodów do wzruszeń nad kondycją człowieczą.
Przerwy między rundami w tym przedstawieniu powinny być dwukrotnie dłuższe, wszak żaden pas mistrzowski nikomu tu nie grozi, można trochę ponaginać zasady dla uatrakcyjnienia widowiska, i odtwarzać w tle najważniejsze chwile z kariery obu sportowców.
Niezwykłość kariery Andrzeja Gołoty polega na tym, że to historia nieszczęść. To prawdziwy "lucky looser" - bokser, którego zwycięstw nikt nie pamięta, za to dzięki porażkom przeszedł do historii sportu. Gołota w ostatnich latach odnosił sukcesy wyłącznie poza ringiem: nauczył się tańczyć na oczach milionowej widowni, stał się bibliofilem (kiedyś, wypełniając "Kwestionariusz Prousta", na pytanie o ulubioną lekturę odpowiadał: "Brak!", teraz przeprowadza eksperymenty translatologiczne - chwali się, że przeczytał "Króla szczurów" w oryginale i po polsku w kilka dni). Bezwzględnie przez lata boksowania nauczył się również przegrywać. Nikt nigdy nie wygrał tak wiele na porażkach - trzeba przyznać: porażkach szpetnych, czasem haniebnych, skandalicznych. A to przez nieczyste zagrania, a to przez łomot w ciągu kilkudziesięciu sekund, a to z powodu ucieczki z ringu.
Porażki Gołoty są zaprzeczeniem romantycznych klęsk, które zwykliśmy uwznioślać, to nie są klęski honorowe, nie ma w nich potencjału na zwycięstwa moralne. Popularność Pana Pobito w narodzie polskim jest fenomenem socjologicznym, który dokładnie zbadany mógłby nas jako Polaków odcietrzewić. Być może wszyscy jesteśmy kryptomasochistami, ciarki prawdziwe, a pokątnie skrywane przechodzą nas wtedy, gdy przekonujemy się, że Polak jednak nie potrafi. Nikt tak nie potrafi nie potrafić jak Gołota. Nikt nie przyjął tylu ciosów z takim przerażeniem w oczach. Co tam otępiały i naszprycowany Wach, ringowa wańka-wstańka, co to nie poczułaby bólu po zderzeniu z czołgiem; tylko Andrzej Gołota pokazał nam, jak przegrywać mamy. Tylko jego twarz kiereszowana ciosami Lennoxa Lewisa, Mike'a Tysona czy Lamona Brewstera była twarzą prawdziwie bolesną. Jego droga do milionów wiodła przez mękę, honoraria stawały się odszkodowaniami - Gołota zarabiał na życie jako chłopiec do bicia, a myśmy na to patrzyli z prawdziwym współczuciem, boleliśmy nad nim, czuliśmy się pobici razem z nim - o tak, Andrzej Gołota był mistrzem cierpienia, jego wielkopostny boks pasuje jak ulał do kalendarza. Problem polega na tym, że teraz uchodzi za żelaznego faworyta, małe ma szanse na porażkę. Lecz, że umie się o nią wystarać jak nikt, dowiódł na Riddicku Bowe'em - Salecie na wszelki wypadek należy wzmocnić suspensorium. Jego zalety pozostają nieodgadnione: choć wytatuowany biceps ma obwód sekwoi, a Saleta jest zwierzyną nieco bardziej mowną od rywala (to na wypadek walki na elokwencję), od jego realnych sportowych sukcesów minęła ponad dekada. Od tej pory jako lew salonów telewizji śniadaniowej sprawia wrażenie faceta uzdolnionego raczej tylko w wymiarze fitness-boxingowym.
Przegra ten, który jest lepszy w przegrywaniu. Niech sobie panowie tylko krzywdy nie zrobią w ostatnim dniu przed emeryturą. Choćby przez szacunek dla Alego, który już nigdy nie ułoży żadnego wiersza.