Blik.ua: Lubomirze Grigoriewiczu, czy Albert Sosnowski swoją pierwszą przegraną w zawodowej karierze z Kanadryjczykiem Arturem Cookiem poniósł już wtedy, gdy był Pan jego trenerem?
Lubomir Palamar: Nie, współpracę z nim rozpocząłem dopiero po tej porażce. Albert przegrał z Cookiem 17 marca 2001 roku w Budapeszcie przez nokaut w 9. rundzie. Stawką tego pojedynku był tutuł młodzieżowego mistrza świata WBC. Po tej
walce z Sosnowskim nie chciał pracować żaden szkoleniowiec - wszyscy uważali, że nie ma on już czego szukać na zawodowym ringu. Mówiono, że Albert upadł i już się nie podniesie. Wobec tego wspólną pracę rozpoczęliśmy tak naprawdę od zera.
Oceniając całość, nieźle wam ona wyszła - pod Pańskim kierownictwem Sosnowski wygrał piętnaście kolejnych pojedynków.
LP: Dałem mu odpowiednią szkołę. Albert w ogóle nie potrafił boksować z mańkutami. Szwankowała też technika jego ciosu. Jednak Sosnowski okazał się być bardzo chętnym i zdolnym uczniem. Bardzo szybko się uczył. A propos, na sparingi często zapraszaliśmy ukraińskich bokserów.
A czy cechy Alberta jako człowieka również były takie, jak należy?
LP: Absolutnie. W niedzielę przychodziłem do jego domu - jego rodzice zapraszali mnie na obiad. Siedzieliśmy, obcowaliśmy ze sobą. Żartując, nazywałem go moim dzieckiem, on mnie zaś - swoim ojcem.
Dlaczego więc rozstał się Pan z nim w 2004 roku?
LP: Jego promotor, Krzysztof Zbarski próbował zaoszczędzić na wynagrodzeniu trenera. Pracowałem z Albertem tylko w czasie jego przygotowań do walk - przyjeżdżałem na jeden miesiąc, potem znowu. Płacono mi około 300-400 dolarów miesięcznie. A kiedy złożyłem zapytanie o podwyższenie zarobków, Zbarski wolał zatrudnić innego szkoleniowca, który zgodziłby się pracować za takie pieniądze. Sosnowski w tej sytuacji o niczym nie decydował. Mnie akurat trafiła się oferta z Iranu, wyjechałem do Azji. Później wróciłem do mojego rodzinnego miasta. Obecnie moje trenerskie doświadczenie nie jest wykorzystywane. Szkoda.