Radosław Leniarski: Z Byrdem bez gęsiej skórki

Nieoczekiwanie Polak może być mistrzem świata w boksie, i to w najbardziej spektakularny sposób, czyli walcząc do końca. Bo Byrd to nie Tyson, więc wszystko zależy od Gołoty

Odkładam między bajki, że Andrzej Gołota - jak twierdzi jego przyjaciel Ziggi Rozalski - stał się bokserem bardziej przewidywalnym. Przez tyle lat się nie zmienił, więc szanse, że akurat teraz to się stało, są bliskie zeru absolutnemu. W czym innym rzecz.

To, co teraz napiszę, przypomina myśl, jaka dopadnie każdego, komu zgaśnie silnik na przejeździe kolejowym: "Może ten ekspres nie nadjedzie". Może więc wszystko będzie dobrze. Są ku temu przesłanki.

Nieprzewidywalność Gołoty nie musi się bowiem wcale ujawnić w walce z Chrisem Byrdem, a przynajmniej nie na początku pojedynku i nie w ten sposób, co z Tysonem - ucieczką z ringu. Byrd nie jest gigantem boksu, na dźwięk jego imienia Gołota nie dostaje gęsiej skórki, choć na igrzyskach w Barcelonie Amerykanin ścigał się o miano najlepszego pięściarza z samym Roberto Balado, jako zawodowiec pokonał Evandera Holyfielda, Witalija Kliczkę, Davida Tuę.

Gołocie Byrd nie zaimponuje ani warunkami fizycznymi, ani siłą uderzenia. Resztę jest w stanie przetrzymać. Słowem, przed rozpoczęciem walki Gołota może czuć, że ma przewagę psychiczną nad przeciwnikiem. Rzadka rzecz.

Jeśli chodzi o boks, nie psychologię, Byrd walczy na wymęczenie, rozkręca się, nie zaskoczy nokautującym ciosem na początku walki jak nieszczęsny Lennox Lewis. A Gołota ma wytrzymałość arabskiego konia, zaś początki walk zazwyczaj słabe. Lou Duva, jego bardzo były trener, mawiał o nim "slow starter". Byrd nie jest w stanie tego wykorzystać. Tak więc pojedynek będzie długi.

I tu zalety Byrda jako przeciwnika Gołoty się kończą, a wręcz z każdą rundą zaczynają zamieniać się w jedno wielkie, czarne przeczucie nadchodzącej katastrofy.

Im dłuższy będzie bowiem pojedynek, tym większe prawdopodobieństwo nieoczekiwanego zakończenia - tak jak to było w przypadku walk z Riddickiem Bowe, Michaelem Grantem. Gołota - który przecież od walki z Tysonem jesienią 2000 roku walczył zaledwie dwukrotnie, stoczył 13 rund (Byrd sześciokrotnie, 61 rund) - będzie coraz bardziej zmęczony i zły. Na siebie, na sekundantów, na to, że musi to wszystko znosić.

Czy będzie w stanie nad tym zapanować? Im bardziej mu się to uda, tym większe szanse na sukces.

Pewnie gdyby to zależało od Dona Kinga, mistrzem już dziś byłby Gołota. Bo cóż z tego, że Byrd ma tytuł, skoro za Gołotą idą pieniądze.

Amerykanin jest pięściarzem nieciekawym. Niewygodny jak hiszpańskie krzesło, męczący nie tylko przeciwnika. Nawet na konferencję prasową - sól i gwóźdź (programu, nie do trumny) bokserskiego cyrku - nie przyjechał.

Gołota - mrukliwy na spotkaniach z dziennikarzami, ale ze swoistym urokiem. No i ciągną się za nim historie, które mediom można dobrze sprzedać. Na przykład najważniejsza, którą krztusiły się agencje prasowe, to powrót do hali Madison Square Garden, gdzie osiem lat temu ekipa Riddicka Bowe'a wywołała awanturę na pół Manhattanu po tym, jak kuzyn Bowe'a zdzielił Polaka w głowę ciężkim walkie-talkie. Takich historii jest o Gołocie więcej.

Więc gdyby tylko King - najważniejszy promotor w boksie - mógłby wybrać sobie mistrza spośród nich dwóch, byłby to Gołota.

Czy rzeczywiście nie może?

Pięć lat temu inaczej mówiono po walce Lewis - Holyfield, która zakończyła się nieoczekiwanym i krzywdzącym Lewisa remisem po niezrozumiałych werdyktach sędzi Eugenii Williams i sędziego Larry'ego O'Connella. Promotorem był King.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.