Michalczewski dla Gazety: Przepraszam, byłem mistrzem świata

O porażce z Gonzalezem zdecydowało to, że mój promotor Klaus Peter Kohl zlekceważył obsadę sędziowską. Ponieważ takiej walki mistrz świata nie powinien przegrać decyzją sędziów

18 października w Hamburgu do hali Color Line Arena pojedynek 35-letniego Dariusza Michalczewskiego z Meksykaninem Juliem Cesarem Gonzalezem o tytuł mistrza świata wagi półciężkiej wersji WBO przyszło oglądać 15 tys. widzów. 7 mln śledziło go w telewizji.

Dla kibiców "Tygrysa" pierwszym ostrzegawczym sygnałem, była sylwetka mistrza, zwykle genialnie przygotowanego do pojedynków pod względem wytrzymałości. Mięśnie zwykle mocno zarysowane na tułowiu tym razem miały na sobie delikatną warstwę tłuszczu.

Michalczewski nie rozkręcał się z rundy na rundę, co było jego zwykłym sposobem walki, ale słabł w oczach. Od drugiej rundy jego prawy łuk brwiowy krwawił, po jednym ze starć z trudem trafił do swojego narożnika, gdzie opatrywali go sekundanci i niereagujący na wydarzenia trener Fritz Sdunek.

Mimo to Michalczewski po walce był pewny swego - stanął na linach i pozdrawiał kibiców. Po chwili jednak okazało się, że doznał pierwszej porażki w karierze, stracił szansę na pokonanie rekordu Rocky'ego Marciano - 49 zwycięskich pojedynków i odejście z boksu jako niepokonany mistrz świata. Nie pobije też rekordu Joe Louisa, który bronił tytułu 25 razy (zabrakło dwóch zwycięskich pojedynków), ani rekordu Archie Moore'a, który był mistrzem przez dziewięć lat, dwa miesiące (Michalczewski zdobył tytuł 10 września 1994 roku).

Ba, w ogóle nie wiadomo, czy będzie jeszcze boksował.

Michalczewski zaraz po walce wyjechał ze swoją sympatią Patrycją Ossowską na Mauritius. W sobotę wrócił do Niemiec.

Radosław Leniarski: Czy będzie Pan wciąż boksował?

Dariusz Michalczewski: Jeszcze nie wiem.

Czy zastanawiał Pan nad tym przez dwa tygodnie pobytu na Mauritiusie?

- Nie, nie zastanawiałem się nad tym. Wypoczywałem. W tym tygodniu będę rozmawiał z menedżerem. Wszystko zależy od tej rozmowy.

Czy istnieje możliwość, że Klaus Peter Kohl powie "nie" i że Wasza współpraca się zakończy?

- Nie, to, czy będę boksował, czy nie, zależy tylko ode mnie.

Czy zastanawiał się Pan nad stratami, jakich Pan doznał przez tę porażkę? Chodzi mi nie tylko od straty finansowe, lecz także moralne...

- Ja uważam, że przede wszystkich zyskałem serca kibiców. Czuję to, widzę, czytam opinie na mój temat w gazetach, słyszę w telewizji. Nigdy, po żadnym zwycięstwie nie słyszałem tylu ciepłych słów, ile po tej porażce. Wydaje mi się, że ludzie uświadomili sobie, że nie jestem maszynką do nokautowania przeciwników, ale człowiekiem. W jakimś stopniu te dobre opinie kibiców o mnie wpłyną na decyzję o przedłużeniu kariery lub jej przerwaniu.

Wracał Pan myślami do tamtej walki?

- Nie. Nie oglądałem jej. W ogóle rzadko oglądam swoje walki. Zwykle robię to z kolegami, którzy chcą posłuchać moich komentarzy. A teraz im wszystkim uciekłem na Mauritius.

Do tej pory Pan wygrywał, a teraz była porażka, pierwsza w karierze... Jak Pan ją zniósł?

- Dla mnie ja tej walki nie przegrałem, czuję się, jakbym nie stracił tytułu. Wciąż się czuję mistrzem. Nawet Patrycja przyłapuje mnie czasem, jak mówię, że jestem mistrzem świata. Przepraszam, byłem - poprawiam się.

No tak, ale chodzi o to, czy zastanawiał się Pan, dlaczego doznał porażki. To było inne doświadczenie i może warto byłoby je przeanalizować...

- Według mnie o porażce zdecydowało to, że mój promotor zlekceważył obsadę sędziowską. Ponieważ takiej walki mistrz nie powinien przegrać. Ja widziałem gorsze walki mistrzów świata. Wyglądali gorzej, o wiele gorzej niż ja. I co? I wygrywali - czterema, pięcioma, sześcioma punktami. Zgoda na to, aby w ringu w walce z Meksykaninem, który mieszka w USA, był sędzia amerykański, to, że przy ringu punktowali Amerykanin, Kanadyjczyk i Niemiec, było zlekceważeniem wielkiej szansy na pobicie rekordu - tak się nie robi.

Zresztą Niemiec dał mi wygraną, co oznacza, że nie była to walka jednostronna.

Kohl zlekceważył obsadę sędziowską, a ja za to zapłaciłem. Jeszcze z nim o tym nie rozmawiałem, ale powiem mu: "Przeceniłeś mnie". Dobrze mnie zna i myślał zapewne, że wygram przed czasem. To był jego błąd.

Wasze stosunki do tej pory nie były najlepsze - jak donosiła niemiecka prasa. Po takiej rozmowie będą jeszcze gorsze.

- Ja uważam, że on popełnił głupstwo, ale w dobrej wierze. Pozytywnie o mnie myślał - że bez problemu dam sobie radę. To nieprawda, że nasze stosunki nie są najlepsze. Razem dokonaliśmy ogromnej rzeczy. Zorganizowaliśmy tyle pojedynków bez porażki, zdobyłem tytuł mistrza świata, obroniłem go tyle razy. Nie mogę o Kohlu złego słowa powiedzieć. A sprzeczki zdarzają się w najlepszej rodzinie. Mieliśmy często różne zdania, ale nigdy nie byliśmy wrogami.

Mówi Pan o błędzie promotora Kohla. A jakie błędy Pan popełnił?

- Boksowałem, jak mogłem. Powinienem Gonzaleza znokautować, nawet mógłbym to zrobić. Ale w boksie tak wiele czynników wpływa na wynik walki, że nie sposób wszystkiego przewidzieć. Bokser uderza lewą ręką w pewien sposób, nie tak jak przeciwnikowi pasuje, i już jest problem. Inny buja tułowiem, nie tak jak spodziewa się przeciwnik, i już jest problem.

Wyglądało na to, że nie wytrzymał Pan tej walki kondycyjnie - właśnie kondycja była Pana wielkim atutem w przednich pojedynkach. Czy z ręką na sercu może Pan powiedzieć, że przygotował się najlepiej, jak mógł - tak jak na przykład do walki z Virgilem Hillem?

- Jeszcze bardziej. Ja byłem przygotowany bardzo dobrze, czułem się bardzo dobrze, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Czasami jednak zdarza się taki dzień, czasami się wstaje lewą nogą z łóżka. To jest przyczyna. Człowiek nie jest komputerem. I sport jest przez to ciekawy jeszcze bardziej.

W USA po porażce były głosy, że skoro Pan przegrał z Gonzalezem, to nie jest Pan godnym rywalem dla Roya Jonesa Juniora. Argument, aby wreszcie Amerykanin spotkał się z tym niepokonanym pięściarzem z Europy, upadł.

- Trudno, bo dla mnie w tej chwili jedynym interesującym przeciwnikiem jest Roy Jones.

Czyli myśli Pan jednak o tym, aby jeszcze boksować?

- Tak, ale to zależy też od tego, co powie mój menedżer i promotor, na co będzie chciał mnie namówić, czy to będzie godne uwagi.

Czy żałuje Pan rekordów? Nie chodzi tylko o rekord Rocky'ego Marciano - 49 nieprzegranych pojedynków i odejście z boksu jako niepokonany - ale też o rekordy Archie Moore'a i Joe Louisa.

- Bardzo żałuję. Ja o tym marzyłem, choć krótko, bo zacząłem marzyć, gdy miałem 48 walk na koncie. Marzyłem, żeby być mistrzem najdłużej ze wszystkich. Teraz myślę, że i tak jest nieźle - będę drugi na tych listach.

A jeśli nie zdobędzie się Pan na kontynuowanie kariery, co będzie Pan robił?

- Jest mnóstwo możliwości. Mam plany dotyczące show-biznesu. W kwietniu wyjdzie moja nowa książka. Poza tym jestem utalentowany w kilku dziedzinach, nie tylko w boksie. Będę miał, co robić i na czym zarabiać.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.