Przyjaciel żegna Zbigniewa Pietrzykowskiego. "Dobry chłopiec w otoczeniu złych"

Marian Kasprzyk, mistrz olimpijski z Tokio w 1964 r., wspomina zmarłego Zbigniewa Pietrzykowskiego. - Miał wszystko, czego potrzeba, żeby wygrywać. Mądrą głowę, szybkie nogi, ręce, które trafiały, no i serce - mówi.

Wojciech Todur: Polski sport stracił wielkiego pięściarza, a pan zapewne przyjaciela?

Marian Kasprzyk: Tak. Na pewno mogę tak nazwać Zbyszka. Nasze drogi przecinały się wielokrotnie. Podczas zgrupowań reprezentacji, na wielkich imprezach, a potem i w klubie, bo przecież razem broniliśmy barw BBTS-u Bielsko-Biała. Był dla mnie wzorem, czasem opiekunem, ale przede wszystkim dobrym kolegą. Był dobrym chłopcem w otoczeniu złych chłopców - bo za takich zawsze uchodzili pięściarze.

Ale na szacunek zapracował przede wszystkim na ringu.

- Zdecydowanie tak. Miał wszystko, czego potrzeba, żeby wygrywać. Mądrą głowę, szybkie nogi, ręce, które trafiały, no i serce. Boksował z odwrotnej pozycji. Ach, ta jego lewa kontra! Mało kto potrafił się przed nią uchronić. Miał przy tym dobre warunki fizyczne. Jak na wagę, w której boksował, był dość wysoki. Miał duży zasięg ramion. Ciężko było go trafić.

W Polsce udało się to tylko jednemu.

- Myśli pan o Leszku Laisie z Bydgoszczy? Stare dzieje... Może Zbyszek miał wtedy słabszy dzień? A może sędziowie przymknęli jedno oko? Boks nie jest do końca tak wymierną dyscypliną sportu, jak się z boku wydaje. A już na pewno nie wtedy, gdy walki nie kończy nokaut. A Zbyszek nie nokautował. Nie przez przypadek miał pseudonim "Dżentelmen ringu".

Pietrzykowski nie zdobył olimpijskiego złota, a jednak został wybrany na polskiego pięściarza wszech czasów

- No tak. Bo taki właśnie jest boks. Nie zawsze najlepszy jest ten, który staje na najwyższym stopniu podium. Zbyszek zapracował na to prestiżowe wyróżnienie ciężką pracą. Przez kilkanaście lat pełnej sukcesów kariery. A co do braku olimpijskiego złota... Myślę, że trochę to w nim siedziało. Nie wracał zbyt chętnie do rozmów o igrzyskach.

 

A kiedy pana zdaniem był najbliżej mistrzostwa?

- W Tokio. Pokonał go wtedy Rosjanin Aleksiej Kisielow. Bodaj w drugiej rundzie, po dobrej akcji Zbyszka, Kisielow ledwo stał na nogach. Był wtedy do skończenia, ale w Zbyszku odezwał się wtedy ten "dżentelmen". Odpuścił. Dał chłopakowi odpocząć, a ten potem odpłacił mu pięknym za nadobne. Dychnął sobie i ruszył do ataku, którego Zbyszek powstrzymać już nie potrafił.

Pietrzykowski to także, a może przede wszystkim, walka z Muhammadem Ali podczas IO w Rzymie. Ten pojedynek - chociaż przegrany - obrósł legendą. A jak go wspominał Pietrzykowski?

- Niechętnie. Czasami rzucił: "Mogłem wygrać". Tyle że boksie nie ma miejsca na gdybanie. W ringu nie ma co opowiadać, że się wygra. Trzeba to zrobić.

Na pewno czuł wtedy żal, bo jednak cztery lata przygotowań poszły w łeb. Taki jest jednak sport.

Walczyliście razem w BBTS-ie. Przyjaźniliście się także poza ringiem?

- Spotykaliśmy się, bo Zbyszek to był człowiek, z którym dobrze się rozmawiało, a i zabawić też się lubił. Był moim opiekunem. Ja byłem już wtedy człowiekiem po przejściach [Kasprzyk był zdyskwalifikowany za udział w bójce - przyp. red.], więc potrzebowałem kogoś, kto zaświadczy, że zła przeszłość już za mną. Tej roli podjął się właśnie Zbyszek.

W ostatnich latach nasze kontrakty były już sporadyczne. Chorował bodaj od ośmiu lat. Niby każdy spodziewał się najgorszego, ale każdy wierzył, że ten dzień uda się odwlec jak najdłużej. Tyle że taka jest śmierć. Z nią przegra nawet najlepszy bokser.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.