Piotrek wybiera złoty medal olimpijski Justyny Kowalczyk
Ciężko wybrać najważniejsze wydarzenie w roku, w którym są igrzyska olimpijskie i mundial i Lech Poznań poczyna sobie tak, jak sobie poczyna w europejskich pucharach i reprezentacja Polski przegrywa 0:6 i... Sami rozumiecie. Trzeba sięgnąć po kryteria ostrzejsze, na przykład znaleźć wydarzenie, które nie tylko w roku, ale i w dekadzie całej nie znajdzie odpowiednika. W takiej sytuacji - wybór staje się oczywisty.
Na złoty medal zimowych igrzysk olimpijskich czekaliśmy 38 lat. Po medalu Justyny Kowalczyk liczba złotych polskich medalistów zimowych igrzysk olimpijskich zwiększyła się o 100 procent. Wojciech Fortuna przestał być jedynym i niepowtarzalnym sportowcem, którego w związku z tym przez cały sezon zimowy nie wypuszczają z telewizji, żeby móc pytać go, czy pamięta taką zimę w polskim sporcie (on odpowiada, że nie pamięta) i kiedy doczekamy się kolejnego polskiego złotego medalisty zimowych igrzysk olimpijskich (on odpowiada, że nie wie, ale ma nadzieję, że niedługo). Za ten właśnie wymiar ogólnoludzki osiągnięcia naszej biegaczki, za jego konsekwencje wykraczające daleko poza sport, za to, że Kowalczyk uwolniła z kieratu Fortunę, który wreszcie nie będzie musiał zimować w studiu telewizyjnym, ale będzie mógł spokojnie wyjść na śnieg, ulepić bałwana, pojeździć na nartach lub zwyczajnie, przy kominku zatopić się w lekturze przyznaję jej wyczynowi tytuł sportowego wydarzenia roku.
Łukasz wybiera pierwszy w historii afrykański mundial
Mieliśmy już do tej pory piłkarskie mistrzostwa świata rozgrywane w Ameryce Południowej (cztery razy), w Europie (10 razy), w Ameryce Środkowej (Meksyk 1970 i 1986), w Ameryce Północnej (USA 1994) i w Azji (Korea i Japonia 2002). Czas już był najwyższy na zorganizowanie mundialu na kontynencie zasilającym co roku najsilniejsze ligi świata świeżą piłkarską krwią. Obawy były duże: co do potencjalnych problemów organizacyjnych, panującej w RPA przestępczości, co do tego czy FIFA na spółkę z arbitrami nie postanowi któremuś z zespołów z Afryki załatwić półfinału (vide mundial z roku 2002) i tak dalej, i tak dalej...
I umówmy się - nie były to wcale mistrzostwa idealne. Sędziowie się mylili, Jabulani robiła to, co wszystkie Jabulani lubią najbardziej czyli latała w każdym możliwym kierunku, a początek imprezy pod nazwą ''RPA 2010'' zwiastował być może najnudniejszy turniej w historii. Musimy jednak przyznać, że w ostatecznym rozrachunku nie było wcale aż źle. Nagle w fazie pucharowej zrobiło się niezmiernie emocjonująco, piłkarskim newsem dnia przestały być kolejne narzekania na oficjalną futbolówkę mistrzostw i całe MŚ 2010 można uznać za całkiem udane. Tak przynajmniej słyszeliśmy. A raczej nie słyszeliśmy, bo wszystko zagłuszały wuwuzele, ale już nie czepiajmy się szczegółów.
Spiro wybiera Lecha Poznań za całokształt
Może i miała polska piłka klubowa większe sukcesy w ostatnich dwóch dekadach na arenie międzynarodowej (Legia i Widzew w Lidze Mistrzów). Może i trzeba się smucić, że cieszymy się jak dzieci z gry polskiej drużyny na wiosnę w europejskich pucharach (bo co to za sukces, Ukraińcy na przykład te puchary zdobywają). Lech jednak osiągnął sukces o wiele bardziej doniosły, niż owa 1/16 finału Ligi Europy. Stał się zespołem kompletnym, przynajmniej w polskiej skali - osiągającym sukcesy, zarabiającym pieniądze na swoich osiągnięciach sportowych i udanych roszadach kadrowych, przyciągającym kibiców na stadion, wreszcie - posiadającym stadion z prawdziwego zdarzenia.
Jedni powiedzą, że to maksimum polskich możliwości - że Lecha teraz czeka powrót do szarej codzienności, do ekstraklasowej przeciętności - podadzą jako dowód aktualne miejsce Kolejorza w tabeli. Drudzy powiedzą, że sukces Lecha, to tak naprawdę wymagane minimum klubu, który chce w Europie coś znaczyć - bez kibiców, stadionu i pieniędzy nie da się nic osiągnąć w piłce. I jedni i drudzy mogą mieć rację. Dla mnie, niezależnie czy Lech osiągnął maksimum, czy minimum - jest to powód do radości, a rok 2010 w sporcie będę wspominał przez niebiesko-białe okulary.
Marek wybiera potwierdzenie, że Jose Mourinho jest Midasem
O tym, że Mourinho wielkim trenerem jest i jak nie zachwyca, jak zachwyca, dowiedzieć się zdążył już chyba każdy. Można go nie lubić, ale nie można powiedzieć: ''a co to za jeden?''. W tym roku po raz kolejny przekroczył jednak granicę ludzkich możliwości, wygrywając Ligę Mistrzów z Interem Mediolan, eliminując po drodze Barcelonę, a - jak wiadomo - Barcelona jest tak mocna, że nawet sama siebie by nie pokonała. Złośliwi powiedzą, że Portugalczyk zrobił to, ustawiając autobus w polu karnym, ale polscy kibice tym bardziej powinni docenić, że jego autobus nie miał opóźnienia. Fama głosi, że tym samym autobusem Barcelona pędziła niedawno na mecz do Pampeluny, co było zwieńczeniem sukcesu Mourinho.
Złoty dotyk boli jednak całe życie, a życie po Mourinho w Mediolanie okazało się niełatwe. Nowy trener nie nadaje się do polerowania rodowych sreber, a jedyna złota rzecz, jaką wniósł do klubu, to złote zegarki pani Benitez, pamiętające jeszcze czasy The Beatles. Można powiedzieć, że ''high five'' z meczu Realu z Barceloną jest rysą na wizerunku ''The Special One'', ale można też powiedzieć, że Mourinho, którego złoty dotyk już wyraźnie odcisnął się na stylu Realu, obawia się swojej mocy i woli dotykać ''Królewskich'' powoli. Można też powiedzieć konstantynopolitańczykowianeczka, jeśli ktoś potrafi, ale to nie ma związku ze sprawą. Właśnie dlatego Mourinho nie zostaje bohaterem roku. Tytuł ten należy się dominacji Interu Mediolan w niemal wszystkich możliwych rozgrywkach klubowych i ostatecznemu potwierdzeniu, że to właśnie on jest mitycznym Midasem.