Dlaczego warto oglądać dzisiejszą NBA

NBA jaką pamiętamy z lat '90 była lepsza niż dziś. Tylko pytanie czy jest tak dlatego, że naprawdę była lepsza czy dlatego, że taką ją pamiętamy? Odpowiedzi pewnie nie znajdziemy, ale to że z parkietów dawno zmyto już pot, jaki wylały na niego gwiazdy pierwszego Dream Teamu, na pewno nie znaczy, że NBA nadaje się już tylko do zamknięcia i schowania w jakiejś zakurzonej piwnicy. Wciąż nadaje się do oglądania, a oto dlaczego.

Internet - mówiąc o fascynacji dawną NBA zawsze wspomina się czytanie Magic Basketball i Pro Basketu, oglądanie NBA Action oraz sprawdzanie wyników w Telegazecie. To piękne wspomnienia, ale czy naprawdę teraz jest gorzej? Dzięki internetowi możemy sprawdzać każdy wynik na bieżąco, oglądać najlepsze akcje kiedy i ile razy chcemy, w miliardzie serwisów czytać o interesujących nas zespołach, a na forach dyskutować z zapaleńcami z całego świata. Czy nie o tym marzyliśmy 15 lat temu zastanawiając się, o której tym razem pan z Telegazety łaskawie zaktualizuje wyniki playoffs?

Świat - dawna NBA to NBA amerykańska, w której reszta świata skazana była najwyżej na walkę o Oscara za rolę drugoplanową. Reprezentanci innych krajów niż USA w którejś z trzech wybieranych na koniec sezonu drużyn gwiazd pojawiali się z częstotliwością komety Halleya. W latach 1990-2000 honoru tego dostąpili tego tylko Chorwat Drażen Petrović (1993) i Niemiec Detlef Schrempf (1995), którzy załapali się o trzecich All-Star Teams. Po 2000 wśród posezonowych herosów mieliśmy już reprezentantów Kanady, Niemiec, Francji, Chin, Australii, Argentyny, Serbii czy Hiszpanii. Sezon 2004/05 przeszedł do historii jako pierwszy, gdy MVP nie został Amerykanin, gdyż tytuł ten trafił do Steve'a Nasha. Kanadyjczyk rok później znów został Najwartościowszym Graczem Sezonu, a w 2007 wyróżnienie to otrzymał Niemiec Dirk Nowitzki. Amerykanie mogą więc powtarzać za PZPN: ''świat nas dogonił''.

Polak - częścią świata jest też Polska, która może nie dogoniła Amerykanów, ale w końcu wysłała im koszykarza, który częściej zbiera piłki niż kurz. Nie twierdzę, że NBA trzeba oglądać kibicując Orlando czy bezgranicznie uwielbiać Marcina Gortata, chodzić w jego koszulce, spać w jego łóżku i jeść z jego miseczki. Warto jednak śledzić jego poczynania, choćby dlatego, że udało mu się to, o czym w legendarnych latach '90 sami marzyliśmy biegając za piłką i krzycząc, że jesteśmy Jordanem, Barkleyem czy dalekim kuzynem Shawna Kempa.

Boston Celtics - jeśli ktoś oglądając w akcji Larry'ego Birda i resztę Celtów został fanem ekipy z Bostonu, to lata '90 i złote czasy NBA najchętniej by wymazał. Gdy Bulls zdobywali swe pierwsze tytuły, Celtics stopniowo tracili dawną świetność, aż w końcu w ogóle oduczyli się grać w kosza i dryfowali w kierunku zostania Clippersami wschodu. Najbardziej utytułowana ekipa NBA prezentowała się słabiutko, rzadko wpadała do playoffs chociaż na gościnne występy, a szczytem był sezon 1996/97, gdy wygrała 15 meczów i była najgorszym zespołem w konferencji. Między Celtics a dnem całej ligi stanęli wówczas tylko istniejący drugi sezon Vancouver Grizzlies. Z nadejściem nowego millenium Celtics znów zaczęli, trafiać do kosza i playoffs. W 2008 zgarnęli mistrzostwo, a w zeszłym roku sezon skończyli dopiero po finałach. Nie każdy musi im kibicować, ale Boston nadający się do publicznego pokazywania to powrót klasycznej jak ''V Symfonia'' rywalizacji Celtics-Lakers, a przecież wyrównywanie sportowych rachunków to coś, co zawsze warto oglądać.

Miami Heat - O ile Celtics to nawiązanie do tradycji, o tyle Heat pojawiają się tu z odwrotnego powodu. Przed tym sezonem ekipa z Florydy zrobiła coś niebywałego - pozyskała dwie wielkie gwiazdy u szczytu kariery i tysiące zagorzałych wrogów wśród fanów koszykówki. Podejrzewano, że trójka Wade-James-Bosh pobije rekordowy bilans Bulls z sezonu 1995/96, gdy drużyna z Chicago zaliczyła 72 wygrane i 10 porażek. Tymczasem okazało się, że w Miami zamiast zespołu gwiazd mają trzy gwiazdy i po 26 meczach już 8 porażek. NBA warto oglądać choćby dlatego, żeby zobaczyć jak dalej potoczy się historia galaktycznych Heat i czy ich mocarstwowe plany zakończą się spektakularnym sukcesem czy spektakularną katastrofą. Stanów pośrednich w tym przypadku nie ma.

Starzy znajomi - Wraz z nowym tysiącleciem nie nastąpiło usunięcie z NBA wszystkich graczy i zastąpienie ich nowymi, większymi modelami. Wciąż można oglądać jak w nowych warunkach radzą sobie ci, którzy gwiazdami byli już za czasów Robinsona czy Olajuwona, jak Kobe, Garnett, Duncan, Kidd czy Shaq, który nie dość, że nadal jest, to chyba jest go nawet więcej. Niektóre rzeczy zupełnie się od lat '90 nie zmieniły. Phil Jackson wciąż mówi zawodnikom, że mają być jak żaba na liściu lilii i kombinuje skąd wziąć palce, żeby pomieścić mistrzowskie pierścienie. Miłościwie panujący David Stern swoimi decyzjami wciąż doprowadza fanów do furii i sprawia wrażenie, jakby nie lubił tej całej koszykówki. No a Clippers mistrzostwa nie są w stanie wywalczyć nawet na Playstation. Innymi słowy, po staremu.

Nowi znajomi - to, że stare gwiazdy kończą kariery nie znaczy, że liga upada. W ich miejsce pojawiają się bowiem nowi gracze, którym warto się przyglądać, bo może w przyszłości będą takimi legendami, jak ci, których podziwialiśmy za młodu. Kevin Durant, najlepszy pierwszoroczniak z 2008 roku, drugi sezon z rzędu rządzi wśród strzelców, pierwszoroczniak Blake Griffin stara się pokazać, że koszulka Clippers nie daje -50 do umiejętności gry w kosza i +5 do obrony przed ogniem, a inny rookie, John Wall wykazuje się niezłymi statystykami i sprytem w ilościach hurtowych.

Cytując klasyka, są powody do mruczenia.

LeBron James - szczerze? Mam nadzieję, że prędzej doczeka się własnego państwa w Skandynawii niż mistrzowskiego pierścienia, ale to między innymi on sprawia, że nie można powiedzieć, że w NBA nie ma zawodników, którzy są ''jacyś''. Chociaż w tym przypadku ''jakiś'' oznacza wkurzający, zadufany w sobie i robiący kroki. Są jednak i tacy dla których James jest wielki, niesamowity i robiący kroki. To bowiem zawodnik, którego albo się nienawidzi, albo uwielbia. Budzi emocje, a tacy gracze są potrzebni i to dla nich zarywa się noce. Kiedyś oglądało się mecze Jordana i jego Bulls w nadziei, że skopią tyłki wszystkim lub że w końcu ktoś dokopie im. Teraz tę rolę pełni LeBron.

Jest ciekawie - jeśli czytacie Pierwszą Piątkę Tygodnia , to wiecie, że przy dzisiejszej NBA nie można się nudzić. W końcu jeśli zawodnicy nie grają, to na przykład widzą UFO, jak ostatnio Manu Ginobili. Obstawiam, że to, co widział, było Samem Cassellem wracającym na swoją planetę.

Koszykówka - NBA to wciąż najlepsza koszykarska liga świata i jeśli ktoś lubi basket, to powinien ją oglądać. Nie ma co się dąsać. Może na parkietach nie ma już Sprewella, Millera czy Ewinga, ale chyba zawsze wiedzieliśmy, że nikt nie może grać wiecznie. No może poza Robertem Horry'm. Jeśli kogoś wkurzają dzisiejsze gwiazdki, to spokojnie, one też kiedyś zakończą karierę. Zawsze pozostaną dwa kosze i piłka, póki to się nie zmieni, warto oglądać NBA.

AB

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.