Z cyklu "Nieznani, a szkoda": Mirandinha

Wszyscy wiemy, że czegokolwiek by nie mówić i jak jeszcze Gran Derbi by nie nazwać, to i tak Premier League rządzi światem. Jeśli chodzi o futbol reprezentacyjny nie masz z kolei marketingowej marki nad Brazylię. Co wyszło z połączenia ligi angielskiej i ''Canarinhos'' po raz pierwszy? Ano właśnie nasz dzisiejszy bohater.

Obecnie 2 lipca to Światowy Dzień Dziennikarza Sportowego oraz Światowy Dzień UFO, co znakomicie oddaje fakt, że właśnie tego dnia w 1959 roku na świat w brazylijskim Chaval przyszedł Francisco Ernani Lima da Silva - w skrócie Mirandinha. Po latach dla komentatorów i kibiców miał stać się prawdziwym okazem nie z tego świata. Owe lata nasz bohater spędzał na kopaniu futbolówki. Czynił to na swoim podwórku oraz podwórkach nieco większych między 1976 a 1985 występując w zespołach Ferroviário, Ponte Preta i Palmeiras, Botafogo, Náutico i Portuguesa. Prawdziwy szał zrobił w 1986, gdy wrócił do Palmeiras i w 26 meczach strzelił dla zespołu z Sao Paulo 21 goli. Całkiem nieźle jak na gościa zwącego się jak brazylijska podróbka napoju PepsiCo .

Świetna gra sprawiła, że w 1987 28-letni napastnik zameldował się w Newcastle. I co w tym takiego dziwnego? Ano to, że po specyficznie brzmiącym przydomku, paszporcie, słownych deklaracjach piłkarza oraz koszulce z napisem ''Brazylijczyk inside'' wszyscy doszli do przekonania, że Mirandinha faktycznie przyjechał z Kraju Kawy, co czyniło go pierwszym w historii graczem z tej wylęgarni talentów w lidze angielskiej.

Ludzie z wielu miast przybywali, by tylko dotknąć piłkarza, zdarzały się także oczywiście wycieczki Japończyków, które najpierw obfotografowały go z każdej strony, a na końcu zbudowały w Tokio jego zminiaturyzowany model, śmiejąc się przy tym złowieszczo. Do dziś historycy spierają się czy, gdyby wówczas zamiast Brazylijczyka w lidze angielskiej pojawił się przybysz z planety Wulkan, byłoby to większą sensacją. Transfer Mirandinhi doszedł do skutku z kilku powodów. Pierwszy z nich był taki, że z Newcastle odchodził właśnie znakomity napastnik Peter Beardsley. Po drugie, piłkarz objechał chwilę wcześniej Europę z kadrą Brazylii, występując w czterech meczach i nieźle prezentując się w potyczkach ze Szkocją i Anglią. Z tą drugą strzelił nawet gola, a mecz skończył się wynikiem 1:1. Po trzecie, brazylijski student, który uczył się w Anglii i mieszkał u lokalnego biznesmena, po powrocie do ojczyzny skontaktował się z nim, przekazując, że ma kolegę zawodowego gracza, który bardzo chciałby spróbować swoich sił na Wyspach. Biznesmen pobiegł z tą informacją informacją do legendy Newcastle Malcolma Macdonalda, a SuperMac wpłynął z kolei na trenera ''Srok'' Williego McFaula.

Dwa lata Mirandinhi w Newcastle to piękne bramki przeplatane ogromną frustracją. Toporny angielski futbol nie był gotowy na ekstrawaganckiego obcokrajowca, a już tym bardziej, tfu, Brazylijczyka. Wprawdzie kupiony za blisko 600 000 funtów piłkarz zdobywał gole (w pierwszym sezonie 12 w 29 meczach, w drugim 11 w 26 - w tym pięć z rzutów karnych) i był pupilem kibiców, którzy układali na jego cześć przyśpiewki, ale ciągle znajdował się pod ostrzałem krytyki.

Narzekano na to, że jest tak kłótliwy, że nawet dalajlamę doprowadziłby do rwania sobie włosów z głowy, gdyby nie to, że każdy dalajlama już rodzi się łysy. Utyskiwano też na to, że Mirandinha strzela z każdej pozycji i kąta, że oddaje strzały nawet będąc jeszcze w szatni i pod pozorem poprawiania sznurowadeł oraz że nie podaje kolegom. Krzywiono się na jego ekspresyjne cieszynki po golach i ogólnie każdy element jego zachowania, który był nie-angielski. Wreszcie po dwóch latach Newcastle spadł z ligi, a McFaul z trenerskiego stołka. Jego miejsce na chwilę zajął Colin Suggett, który robił jednak tylko za lokalnego Jacka Gmocha i zwolnił stanowisko natychmiast, gdy do Newcastle przybył Jim Smith. Nowy szkoleniowiec nie widział w składzie miejsca dla Mirandinhy, więc Brazylijczyk musiał wrócić do ojczyzny. Na kolejnego przedstawiciela Kraju Kawy jakikolwiek angielski klub zdecydował się dopiero sześć lat później, kiedy to Middlesbrough sprowadziło Juninho Paulistę.

Mogło być jednak zupełnie inaczej. Nasz mały bohater z Newcastle wrócił do Palmeiras, skąd w 1991 na chwilkę skoczył do portugalskiego Belenenses, ale tym razem błyskawicznie się spakował, by znów grać w ojczyźnie. Kiedy Mirandinha próbował wytłumaczyć kolegom z Corinthians, a potem z Fortalezy, co to jest Paul Gascoigne i że coś takiego jak mgła naprawdę istnieje, w Newcastle nie próżnowano. Smitha zastąpił bowiem Argentyńczyk Ossie Ardiles, a jego z kolei Kevin Keegan, który podobno zaproponował naszemu małemu bohaterowi powrót do Anglii. Ten jednak odmówił, co w jednym z wywiadów określił jako największy błąd w życiu. Chociaż może nie chodziło o odmowę, a to, że pomyliły mu się wyspy, bo w 1992 zamiast w Newcastle zameldował się w Japonii, gdzie grał do 1994. Rok później pograł trochę dla Fortalezy i zakończył piłkarską karierę.

Po odwieszeniu korków na kołku, zdjął z niego marynarkę i zajął się trenowaniem. Od 1995 prowadził jakiś miliard klubów. W samym 2010 zaliczył pobyt w trzech zespołach: Al-Hajer z Arabii Saudyjskiej oraz brazylijskich klubach Parnahyba i Ferroviário, gdzie pracuje do dziś. Wciąż jednak marzy o tym, by wrócić do Newcastle. Podobno był tego bardzo bliski za kadencji Bobby'ego Robsona, czyli gdzieś w latach 1999-2004, gdy miał objąć jeden z zespołów juniorskich ''Srok'', ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Liczymy, że w końcu mu się uda. Wprawdzie nie ma już szans zostać pierwszym Brazylijczykiem trenującym angielski zespół, ale wciąż może zostać pierwszym czyniącym to Mirandinhą. 

Andrzej Bazylczuk & Łukasz Miszewski

Copyright © Agora SA