Bliższe i dalsze okolice połowy lat 90. to piękny czas dla boksu zawodowego, a zwłaszcza jego koronnej kategorii wagowej - tej, w której potykały się ze sobą homo sapiens sapiens o parametrach małego lodołamacza. Teraz gdy wadze ciężkiej królują Kliczki (choć to akurat solidne marki), Haye, Adamki (bez urazy Tomek, ale ciągle mnie nie przekonałeś, że to kategoria dla Ciebie), Ruizy i inne Wałujewy, aż łezka się w oku kręci za ''najntisami''. To był okres, gdy naprawdę wśród najcięższych dominowali prawdziwi fajterzy, z których każdy był inny. Mike Tyson, Lennox Lewis, Evander Holyfield, Riddick Bowe...
Połowa lat 90. to także czas, gdy w Polsce wybuchła ''Gołotomania'', choć Andrzej już wcześniej nie był postacią zupełnie anonimową. W półfinale igrzysk w Seulu 88 w wadze ciężkiej tylko przez rozcięcie łuku brwiowego przegrał w półfinale z jakimś Koreańczykiem (pewnie Lee) i zdobył brązowy medal. Na tych samych IO odpowiednio złoto i srebro w kategorii superciężkiej wywalczyli Lennox Lewis i Riddick Bowe. Oni już się w tej opowieści pojawili i jeszcze się w niej pojawią. Z brązem wśród superciężkich wrócił do Polski Janusz Zarankiewicz - jego z kolei już w tej opowieści nie będzie.
Przez pierwsze cztery lata - od początku roku 1992 do początku roku 1996 Andrew stoczył 27 walk na zawodowym ringu. Szło mu dziarsko, przeciwników bolało, jego bolało sporo mniej, 24 razy kończył swoje pojedynki przed czasem, głównie przez nokaut techniczny, gdy jego przeciwnicy nie mieli już siły na szukanie swoich kończyn porozrzucanych po całym ringu. W połowie marca roku 1996 Danell Nicholson wytrzymał z Polakiem tylko osiem rund. Jako że jego następnym przeciwnikiem miał być Riddick Bowe - TEN RIDDICK BOWE, który cztery lata wcześniej stoczył według magazynu ''Ring'' walkę roku z Evanderem Holyfieldem, kładąc go na deski w 11. rundzie i wygrywając całą walkę na punkty, a przy okazji zdobywając tytuł niekwestionowanego mistrza świata w wadze ciężkiej, postanowiono, że TEN RIDDICK BOWE zamiast z Nicholsonem zmierzy się z Gołotą. I się zaczęło.
W zasadzie jeśli coś ugruntowało pozycję Gołoty to właśnie jego dwie potyczki z Bowem, przepraszam, TYM RIDDICKIEM BOWEM. W połowie lipca AD 1996 wszyscy spodziewali się zobaczyć na ringu wystraszonego Polaka i pewnego siebie Amerykanina. Zamiast tego zobaczyli pewnego siebie Polaka i wystraszonego Amerykanina. Andrew, który nie był tak szybki jak Lewis, tak agresywny jak Tyson, ani tak dobry technicznie jak Holyfield rzucił się na Bowe`a z ułańską determinacją w wersji bez konia i do siódmej rundy prowadził na punkty u wszystkich trzech sędziów. Niestety w tejże samej siódmej rundzie został zdyskwalifikowany za ciosy poniżej pasa. Na to, co się działo po samej walce - uderzenie Gołoty w głowę telefonem komórkowym przez jednego z sekundantów Amerykanina i ogólną burdę, spuszczę zasłonę milczenia. Faktem jednak jest, że mieliśmy w kraju ''Gołotomanię'' na całego, co dziś może się wydawać nieco dziwne. Ale wtedy naprawdę pojedynki bokserskie w wadze ciężkiej były prawdziwymi starciami nieustraszonych gladiatorów, przyciągającymi tłumy do hal i miliony widzów przed telewizory.
Polskie media sportowe trąbiły o ''zwycięskiej porażce'' Polaka, dzieci na podwórkach ćwiczyły swoje szczęki, waląc w nie cegłami i innymi dziećmi, o niczym innym też się prawie nie mówiło jak o rewanżu, który został dogadany niemal natychmiast. Druga walka, no cóż... była jak pierwsza, tyle że bardziej. Jeśli istnieje coś takiego jak ''jeszcze większa połowa'', to jeszcze większa połowa narodu zarwała noc, tym razem Gołotę zdyskwalifikowano dopiero w dziewiątej rundzie z dziesięciu a nie w siódmej z dwunastu, dodatkowo w tej walce ''Big Daddy'' po raz pierwszy w karierze leżał na deskach - w drugiej rundzie. A także po raz drugi w karierze - w rundzie piątej. Niestabilność nożna nie ominęła także Andrzeja, on położył się na chwilę, by odpocząć w czwartym starciu, co nie zmienia jednak faktu, że ponownie do momentu dyskwalifikacji prowadził na punkty u wszystkich sędziów.
Bokserski świat był w szoku - spodziewał się, że jeśli tylko ktoś przestawi celownik Andrew nieco wyżej, a w każdym razie powyżej genitaliów rywali, może być on kolejnym z wielkich i wspaniałych ringowych czołgów. Dlatego dostał też walkę ze innym genialnym pięściarzem Lennoxem Lewisem o pas mistrzowski federacji WBC. Wszyscy wiedzieli, że urodzony w Anglii Jamajczyk reprezentujący Kanadę którego babiczka pochazi z Chrzanowa jest zdecydowanym faworytem tego starcia. Każdy jednak w naszym kraju wierzył, że dostaniemy kolejny spektakularny pokaz determinacji Andrzeja i dobrą walkę w szybkim tempie. Cóż, to ostatnie akurat zdarzyło się.
Tak, to cała walka. W której Andrzej wcale nie przypominał człowieka, po starciach z którym Riddick Bowe zawiesił rękawice na kołku (miał powrócić za siedem lat, żeby trzykrotnie pojedynkować się z jakimiś kelnerami i dorobić do sportowej emerytury). O starciu z Lewisem powstawały skecze, cały kraj jednak uznawał, że ok, gorszy dzień może zdarzyć się każdemu. Poza tym w końcu co Lewis to Lewis.
Żeby odbudować swoją pozycję Andrzej walczy z bokserami gorszymi (Jack Basting), lepszymi (Tim Witherspoon), ale licznymi (sześcioma), wygrywając te pojedynki, aż dostaje kolejną szansę od losu. W listopadzie roku 1999 staje w ringu na przeciwko Michaela Granta. Stawka - tytuł federacji NABF i prawo do walki o tytuł WBC dla zwycięzcy. Kiedy w pierwszej rundzie Amerykanin dwa razy zalicza deski znów mam ciarki na plecach. Niestety po nokdaunie Polaka w dziesiątej odsłonie walki ciarki gdzieś znikają, znika też gdzieś entuzjazm Andrzeja, który się poddaje. Znaczy Andrzej, choć jego entuzjazm w pewnym sensie także. Jakby tego było jeszcze mało, poddaje się prowadząc na punkty.
Wtedy też pojawiają się głosy, że Gołota nie ma serca, ma za to psychikę sporo słabszą niż swój prawy prosty. Wiadomo jednak, że Andrzej dostanie jeszcze jedną szansę - i ja też w to głęboko wierzę. Po dwóch kolejnych wygranych walkach z przypadkowymi pięściarzami szansa materializuje się w formie niegdyś-wielkiego Mike`a Tysona. Jest rok 2000. I po raz kolejny okazuje się, że jeśli chodzi o boksowanie pod presją, Andrzej ma chyba problem roku 2000. Już w pierwszej rundzie zalicza glebę i odmawia wyjścia na rundę trzecią. Na szczęście po walce okazuje się, że ''Żelazny Mike'' walczył po marihuanie i walka zostaje uznana za ''nie odbytą''. Wszyscy już jednak wiedzą, że Goooooolooooooota zupełnie nie radzi sobie w wielkich walkach.
Polacy, oprócz najbardziej zagorzałych fanów przestają wierzyć w Andrzeja. W końcu każdy, kto oglądał jego ważne walki, widział - chłop jak dąb, ale nie ma psychiki. Albo wali poniżej pasa, albo się poddaje, albo wychodzi na deski na nogach jak z waty.
Gołoty nie ma na ringu trzy lata. Ale kiedy wraca, wraca tak, że wiara wlewa się falą w ludzkie serca. Wiara w niesprawiedliwość losu. Bo ważne walki są jeszcze dwie - z Chrisem Byrdem o mistrzostwo świata federacji IBF, w której sędziowie orzekają remis (a co za tym idzie tytuł pozostaje przy Amerykaninie), mimo że wszyscy na świecie widzą zwycięstwo Andrew. Oraz pojedynek z listopada tego samego roku z Johnem Ruizem, tym razem o pasek WBA. ''Spokojny Człowiek'' leży na ringu dwa razy w ciągu tej walki, większość ludzi i ich okulistów jest przekonana o wygranej na punkty Gołoty, a sędziowie, którzy najwyraźniej swoich okulistów nie mają, orzekają wygraną Ruiza.
Potem jest jeszcze Lamon Brewster i kolejny pas do wzięcia - WBO. I kolejna tragedia. Na której padł rekord z walki z Lewisem, choć wydawało się to niemożliwe.
Gołota ma znowu nogi z waty już na samym początku walki, 37 lat na karku i osiem ważnych walk za sobą, z których - w takich czy innych okolicznościach - nie wygrał żadnej. Wiadomo, że więcej szans już nie dostanie. Między innymi takiej.
Co było dalej, wszyscy już wiemy. Pojedynki, które elektryzowały coraz mniejszą publikę, a na koniec pre-emerytalna walka z Adamkiem, który właśnie wchodził w wagę ciężką. Oraz ''Taniec z Gwiazdami'' i jedna śmieszna kampania telewizyjna . Jedno jednak Andrzejowi oddajmy - dał nam w życiu tyle emocji, skrajnych zresztą, co żaden chyba polski sportowiec.
Łukasz Miszewski