Dobry pomysł, zły pomysł: Innego świata nie będzie

Sobotni mecz reprezentacji z Ukrainą był z pewnością lepszy od meczu z Kamerunem, już choćby dlatego, że kadra nie straciła trzech bramek, a jej piłkarze nie spędzili 90 minut kopiąc się w czoła. Ale nie jest to wielki powód do radości.

Dobry pomysł: Nie cieszyć się. Niestety, Ukraińcy nie chcieli w sobotę umierać za zwycięstwo, przez co zobaczyliśmy mecz raczej stateczny (żeby nie powiedzieć, że chwilami statyczny), w którym piłkarze przesuwali się po boisku dostojnie, z odpowiednim namaszczeniem. Nie oglądaliśmy żadnych zbędnych wariactw, które mogłyby wywołać wrażenie, że po boisku biegają narwańcy, dla których sam fakt, że odbywa się mecz oznacza już, że trzeba go wygrać. Mieliśmy raczej realizowanie przedmeczowych założeń taktycznych i dobrze, że żadna bramka nie została szybko strzelona, bo mam poważne obawy, że ustawiłaby mecz.

Zły pomysł: Martwić się. Ireneusz Jeleń był w sobotę załamująco nieskuteczny, a środkowi obrońcy (nawiasem mówiąc, po bardzo porządnej grze) popełnili na zakończenie wieczoru widowiskowy błąd, który skończył się bramką. I co? I nic. To tylko sparing - ważniejsze, że Polacy potrafili wreszcie przeprowadzić jakieś akcje pod bramką rywali, wymienić więcej, niż dwa podania z rzędu, dojść do sytuacji strzeleckiej. Ważniejsze, że obrońcy wreszcie nie wyglądali, jak grupa wyselekcjonowana pięć minut przed meczem na pobliskim skwerku, ale jak grupa ludzi, w której wiadomo kto jakie ma zadania i za co odpowiada. Można dyskutować, czy danie sobie całego roku 2010 na selekcję nie jest ze strony Franciszka Smudy marnowaniem czasu, ale przynajmniej widać pierwsze efekty takiego trybu działania. Czy efekty wystarczające - tego nie dowiemy się przed rokiem 2012. Ale przynajmniej są jakieś.

Dobry pomysł: Artur Boruc (i obrona). Jasne, to tylko sparing z Ukrainą, ale komu tuż przed przerwą, kiedy Devic wychodził sam na sam z Borucem, wydawało się, że nie ma opcji, że musi wpaść? A komu po kapitalnej interwencji Boruca przypomniał się mundial 2006 albo Euro 2008? Bramkarz Fiorentiny wygląda teraz jak pół bramkarza Celticu z ostatnich meczów w reprezentacji i momentami przypominał mi o swoich czasach ligomistrzowych, kiedy mordował się z nim Man Utd, a Carlo Ancelotti mówił głośno, że widziałby go w bramce Milanu. Obrona mając za plecami Boruca zagrała najpewniejszy i po prostu najlepszy mecz za kadencji Smudy. Kropka. W zasadzie każdy z zawodników (pomijając błąd, po którym wpadła bramka) zagrał co najmniej poprawnie. I to poprawnie na standardy generalnie piłkarskie, a nie reprezentacyjno-sparingowe. Nie wiem, czy tak będzie wyglądała obrona na Euro 2012, ale wiem, że przynajmniej nie wyglądało to, jakby zamiast piłkarzy grała wielka czarna dziura.

Osobnego zdania wymaga Sebastian Boenisch. Podobnie, jak wcześniej było z Ludovikiem Obraniakiem, jego debiut można podsumować tak: kadry nie zbawi, ale dobrze, że jest. Żaden piłkarz testowany przez Smudę na lewej obronie nie zagrał tak dobrze, jak Boenisch. A mówimy o facecie, który większość nowych kolegów po raz pierwszy zobaczył na oczy.

Zły pomysł: Atak. Dobra wiadomość była taka, że po 430 minutach reprezentacji Polski strzeliła gola. Druga dobra, że mogła strzelić ich więcej. Sam Jeleń mógł strzelić jeszcze ze trzy bramki, bo Polacy potrafili (wreszcie!) przeprowadzić akcję składającą się z czegoś więcej niż jedno dalekie niecelne kopnięcie czy jedno krótkie niecelne podanie. Zła wiadomość jest jednak taka, że niewiele z tego wynika. Polacy mieli sporo okazji głównie dlatego, że obrońcy rywali nieszczególnie interesowali się losami swojego bramkarza Piatowa i dawali się ogrywać nader łatwo.

Większość dylematów dotyczących ataku w meczu z Ukrainą nie zbliżyła się do rozstrzygnięcia ani trochę, a nie są to dylematy przyjemne. Nieskuteczny Jeleń czy niepewny Lewandowski? Generator chaosu Peszko czy Rybus w czapce-niewidce? Nieobecny Obraniak czy zanikający Iwański? O ile w obronie można sobie wyobrazić odpowiedzi jednoznaczne na takie pytania (fakt, o nieco innej formie, np. Boenisch czy nikt), o tyle w ataku cały czas wiadomo tyle, że trzeba szukać.

Dobry pomysł: Grać. Gdyby kadra była panem Czesiem z ''Kabaretu Olgi Lipińskiej'' i zadała odwieczne pytanie ''czy ja mam grać'' odpowiedziałbym mimo wszystko ''grać, panie Czesiu, grać''. Ale gdyby koniecznie chciała się dowiedzieć dlaczego, to po sobotnim meczu moje główne uzasadnienia brzmiałyby: ''bo grać jest lepiej niż nie grać''.

Zły pomysł: Ekscytować się. Mecz z Ukrainą dał nam idealny podgląd tego, jak mogą wyglądać najbliższe dwa lata kadry. Kto z ręką na sercu może powiedzieć, że gdyby reprezentacja ten mecz przegrała 0:1 - zrobiłoby mu to gigantyczną różnicę? Kto cieszyłby się bardzo, gdyby w ostatniej minucie meczu bramka dla Ukrainy nie padła? Smutna prawda jest taka, że przez najbliższe dwa lata czekają nas głównie emocje letnie, o ile jakieś w ogóle. Jasne - gdyby Polacy wygrali z Niemcami (czy nawet Włochami), byłaby w narodzie radość wielka. Gdyby przegrała na przykład 0:6 z Hiszpanią lub 0:3 z Kamerunem - byłby wielki smutek. Ale 1:1 z Ukrainą, po meczu, w którym jednym i drugim (a zwłaszcza drugim) niespecjalnie się chciało... No, odbyło się. Pewnie, jeśli takie mecze i takie błędy w ostatnich minutach będą powtarzać się notorycznie, zwłaszcza tuż przed Euro 2012 - trochę emocji się pojawi. Ale na razieeeeeeeew... Niestety.

Piotr Mikołajczyk

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.