Poligon: Hej, hej, hej sokoły, czyli polsko-ukraińskie pojedynki pucharowe

Gdyby dobrze się przyjrzeć oraz naciągnąć wyobraźnię aż do granic wytrzymałości, to step szeroki, którego okiem nawet sokolim nie zmierzysz, przypomina boisko: zielony, gdzieniegdzie równy i walczą na nim dziwnie poubierani mężczyźni. Dziś poznański Lech walczy z Dnipro Dniepropietrowsk o awans, honor i parę innych imponderabiliów, dobra to więc okazja do przypomnienia sobie pucharowych pojedynków polsko-ukraińskich.

Pierwsze nieoficjalne mecze rozegrano w 1591 roku. FC Zaporoże pod wodzą polskiego trenera Krzysztofa Kosińskiego zagrało z KS Ostrogscy - mecz pod Piątkiem i rewanż pod Czerkasami wygrała drużyna polska, a trener Kosiński został dość radykalnie zdymisjonowany przy pomocy zakrzywionego narzędzia ostrokrawędziastego. Kolejne spotkania z kozackimi klubami z Zaporoża wykazywały wyższość sportu zorganizowanego nad amatorskim: polskie zespoły pokonały drużyny trenerów Nalewajki i Łobody (1594-1597), Fedorowicza (1630) i Pawluka (1637), ale już w 1648 roku długo męczyły się z teamem trenera Chmielnickiego , by ostatecznie awansować do dalszych gier po dramatycznej dogrywce pod Beresteczkiem (1651). W pewnym momencie pojawiły się plany włączenia klubów Zaporoża do polskiej federacji piłkarskiej, ale historia potoczyła się kołem dla Polski nieco graniastym i z planów tych nic ni wyszło, a drużyny ukraińskie znalazły się w federacji rosyjskiej i dopiero schyłek XX wieku pozwolił im wybić się na samodzielność.

W oficjalnych rozgrywkach pucharowych po raz pierwszy do pojedynku polsko-ukraińskiego doszło w roku 1967. Górnik Zabrze po wyeliminowaniu szwedzkiego Djugardens zmierzył się z mistrzem Ukrainy, Dynamem Kijów. Mecz w Kijowie oglądało ponad 57 tysięcy kibiców i zdecydowana większość z nich już w 12 minucie poderwała się z miejsc, bo piłka znalazła się w bramce Górnika. Autorem bramki był piłkarz Górnika Alfred Olek, o którym Skaldowie śpiewali ''Olek - bożyszcze wszystkich Polek''. Cóż, w owej feralnej 12. minucie meczu z Dynamem bożyszczem nie był na pewno. Trzy minuty później Górnik wyrównał po strzale Szołtysika, a w drugiej połowie na 1:2 podwyższył Włodzimierz Lubański i zabrzanie mogli się chwalić, że wygrywając w Kijowie, poszli w ślady Bolesława Chrobrego, Bolesława Śmiałego i marszałka Piłsudskiego.

Ale czasy były trudne i chwalenie się tak antysocjalistycznymi przykładami było dość ryzykowne, więc zabrzanie cieszyli bezkontekstowo i czekali na rewanż. Mecz w Zabrzu, czyli w Chorzowie, obejrzało ponad 70 tysięcy widzów. Prowadzenie dla kijowian uzyskał Turianczik, ale sześć minut potem wyrównał Szołtysik, a Dynamo nie znalazło sposobu na przedarcie się przez obronę Górnika i mecz zakończył się remisem. W następnej rundzie Pucharu Mistrzów Krajowych na Górnika czekał Manchester United i George Best, a łowców ciekawostek karmimy informacją, że w drużynie Dynama wystąpił zawodnik o nazwisku Chmielnicki , ale niestety nie Bohdan, ani nawet Zenobi, tylko Witalij.

Ponieważ historia lubi się powtarzać - powtórzyła się. Pięć lat później, także w Pucharze Mistrzów Krajowych Górnik Znowu trafił na Dynamo Kijów i znowu pierwszy mecz rozegrano w Kijowie. Tym razem na trybunach zasiadło niemal 100 tysięcy kibiców, a Dynamo urządziło Górnikowi Korsuń i Żółte Wody - pierwszą bramkę strzelił Władymir Muntian, a drugą uczestnik meczów sprzed 5 lat Anatolij Puzach i zabrzanie wracali do domu z nosami na kwintę. Dwa tygodnie później nadzieje Polaków rozwiały się jak sen złoty: w 25 minucie do bramki Huberta Kostki trafił dwudziestoletni Oleg Błochin (tak, ten Oleg Błochin), a Górnik zdołał odpowiedzieć tylko trafieniami Włodzimierza Lubańskiego i Jerzego Gorgonia. Mecz w Chorzowie nie był co prawda bitwą pod Piławcami , Górnik przegrał z honorem, ale to żadne pocieszenie, skoro do dalszych gier awansowało Dynamo.

Na kolejne pucharowe spotkanie z ''kozakami, którzy grają w piłkę nożną'' polski klub czekał czternaście lat. W Sezonie 1986/87 Legia trafiła na dzisiejszego przeciwnika Lecha, drużynę Dnipro Dniepropietrowsk, a historię tego pojedynku - z oczywistych powodów - przypomniały ostatnio wszystkie gazety. Lub czasopisma. Pokrótce tylko przypomnijmy, że Legia, w której grali wówczas m.in. Jacek Kazimierski, Dariusz Kubicki, Dariusz Wdowczyk, Jan Karaś i Dariusz Dziekanowski w Warszawie wywalczyła, a w rewanżu długo trzymała kibiców w stanie przedzawałowym i dopiero w 77. minucie Jarosław Araszkiewicz po uderzeniu głową pokonał bramkarza Dnipro. Żeby być precyzyjnym i uprzedzić ewentualne pytania: Araszkiewicz głową uderzył piłkę, nie bramkarza. A żeby wywołać w Szanownej Wycieczce uczucie zazdrości, że nie żyła w tych pięknych czasach, dodam, że w następnej rundzie Legia trafiła na Inter Mediolan i pierwszym meczu wygrała 3:2. Robi wrażenie, prawda?

W sezonie 1995/95 Widzew Łódź zmierzył się z Czernomorcem Odessa. Pierwsze spotkanie rozegrano na Ukrainie i wygrali je gospodarze po strzale Kozakiewicza w 87. minucie. Historia milczy, czy ten Kozakiewicz także wykonał jakiś gest. Widzew mógł nawet przegrać wyżej, ale Andrzej Woźniak obronił rzut karny. Kibice, którzy mieli okazję oglądać rewanż na żywo do dziś na jego wspomnienie robią grdyką i oko im lata. Przez 80 minut Widzew gniótł rywala, strzelał, wjeżdżał z piłką w pole karne, kicał, kucał, do gardła się rzucał, ale nie potrafił zdobyć upragnionego gola. Wreszcie w 81. minucie do bramki Czernomorca trafił Andriej Michalczuk, notabene urodzony na Ukrainie.

Amfiteatr oszalał i czekał na kolejne gole. Niestety w czasie regulaminowym Widzew nie zdołał trafić po raz drugi. Niestety, w dogrywce także. A w rzutach karnych... Szanowna Wycieczka zamknie oczy i sobie wyobrazi... Tak, wiem, że jeżeli Szanowna Wycieczka zamknie oczy, to niczego nie przeczyta, ale zawsze można poprosićmatkę, żonę, córkę lub szefa o przeczytanie głośno reszty akapitu. Już? No to wyobrażamy sobie: rzuty karne, jest 4:3 dla Widzewa, do piłki podchodzi Marek Koniarek... rozbieg... strzał... słupek!... Miał być tryumf, a tu trzeba karne strzelać nadal: trafiają oni, trafiamy my, trafiają oni, trafiaaaaaaniechto! Marek Bajor nie trafia. Trafia zawodnik Czernomorca, a kibiców Widzewa też trafia - niektórych aż do dzisiaj.

W sezonie 2006/2007 aż dwa polskie kluby spotkały się z zespołami z Ukrainy. Na znanego już nam Czernomorca Odessa trafiła Wisła Płock, a Legii Warszawa przyszło grać z Szachtarem Donieck. Pojedynek Wisły był klasycznym ''remisem ze wskazaniem'': w Odessie remis był bezbramkowy, ale fachowcy wskazywali na Siergieja Szyszczenko, który mógł wygrać ten mecz samodzielnie, gdyby tylko potrafił wykorzystać jedną z tysiąca okazji bramkowych. W Płocku Szyszczence wreszcie się udało i w 31. minucie zdobył dla Czernomorca prowadzenie. W 63. minucie wyrównał Wahan Gevorgyan i spotkanie znowu zakończyło się remisem. Niestety, znowu wskazującym i premiującym awansem drużynę z Odessy.

W tym samym czasie w eliminacjach Ligi Mistrzów Legia walczyła z Szachtarem. Mecz na wyjeździe przegrała tylko 1:0 (po rzucie karnym, wykorzystanym przez Elano i wydawało się, że jest w stanie powalczyć o awans.

Słusznie się wydawało, bo Legia rzeczywiście była w stanie powalczyć. Niestety, tylko powalczyć. W siedemnastej minucie bramkę na 1:0 strzelił Piotr Włodarczyk...

...pięć minut potem wyrównał Ciprian Marica. Kolejne pięć minut i Fernardinho wyprowadził Szachtara na prowadzenie, a warszawskich kibiców z równowagi. W 45. minucie jest po pojedynku - Marica strzelił bramkę na 1:3 i Legia musiałaby strzelić siedem bramek, żeby awansować. Cudów nie ma, ale jak wspomnieliśmy - powalczyć Legia była w stanie: w 88. minucie Piotr Włodarczyk zmniejszył rozmiary porażki na 2:3. Legia odpadła z eliminacji LM, przeszła do pucharu UEFA, trafiła na Austrię Wiedeń i lepiej nie ciągnijmy tego tematu.

Rok później w eliminacjach pucharu UEFA zagrał GKS Bełchatów i zagrał - wot, kakaja siurpryza - z Dnipro Dniepropietrowsk. Pierwsze spotkanie to wielce szczęśliwy remis: Ukraińcy bombardowali bramkę Krzysztofa Kozika od pierwszych minut, ale to GKS objął prowadzenie po dośrodkowaniu Janusza Dziedzica z rzutu rożnego i efektownej główce Mariusza Ujka. Ukraińcy znowu bombardowali bramkę Kozika, ale bramkarz Bełchatowa grał naprawdę udane spotkanie. Wreszcie w 80. minucie gospodarze wyrównali po strzale Nazarenki i mecz zakończył się remisem. Optymiści twierdzili, że są szanse, pesymiści potwierdzili, że są. Dwie. Tylko nie bardzo wiadomo, jakie i gdzie.

Rewanż w Bełchatowie zaczął się źle, a skończył się jeszcze gorzej. W siódmej minucie prowadzenie drużynie z Dniepropietrowska dał Szalajew, trzy minuty później karnego po faulu na Ujku wykorzystał Stolarczyk. W 21. minucie Marcin Kowalczyk znalazł sprytnym podaniem Dawida Nowaka, ten minął obrońcę, założył bramkarzowi ''siatkę'' i było 2:1 - kibice wzmogli doping, piłkarze chyba uwierzyli w możliwość awansu i wtedy los pokazał GKS-owi język: w 34. minucie Piotr Lech nie opanował piłki, z czego skorzystał Szalajew i było 2:2, a minutę później na 2:3 podwyższył Samodin. Piłkarze z Bełchatowa wyglądali jak bokser po dwóch ciężkich ciosach, a tu sypały się kolejne: Dnipro ostrzeliwało bramkę Lecha (Piotra Lecha, oczywiście), piłka wpadała w pole karne, ktoś ją wybijał, ktoś wkopywał z powrotem, ktoś wybijał, ktoś wkopywał... Wreszcie Karnilenka wkopał ją na amen i było 2:4. Gospodarze przestali wierzyć w awans - druga połowa była brzydka, brutalna i aż żal, że w ogóle była. Drużyna Oresta Lenczyka odpadła z rozgrywek pucharowych.

Siedem razy polskie drużyny walczyły w pucharach z ukraińskimi - tylko dwukrotnie udało się nam awansować do kolejnej rundy. Na czternaście rozegranych spotkań polskie kluby wygrały cztery, pięć zremisowały, a pięć przegrały. Stosunek bramek także jest niewesoły, ale jednak nie jest tragiczny: 13:16 i gdyby Lech dwukrotnie wygrał 2:0, to wyszlibyśmy na plus. Tak, wiem, że w obliczu braków kadrowych Lecha (nie zagrają Peszko, Bosacki, Gancarczyk i Wojtkowiak) to już nawet nie optymizm, a skrajna forma naiwności, ale przypominam, że w obleganym przez Kozaków Zbarażu zjedzono już wszystkie konie, zużyto prawie cały zapas prochu, Burłaj usiekł pana Askaka, ''lwie pacholę'', a od strzał tatarskich zginął pan Podbipięta, ale jednak ''d wadzieścia szturmów odpartych, szesnaście bitew w polu wygranych,  siedemdziesiąt pięć wycieczek '', a   pan Jan Skrzetuski przedarł się do króla i odsiecz zdążyła na czas. Zaś pierwowzór postaci Jana Skrzetuskiego, Mikołaj Skrzetuski, który naprawdę wydostał się z oblężonego Zbaraża, pochodził... z Rożnowa koło Poznania. Oby Lech poszedł ślady sławnego krajana i oby nam w czasie meczu neospasminy nie zabrakło.

''Wstaaaaań, unieś głowę...''

Andrzej Kałwa

Poligon to rubryka Z czuba.pl w której Andrzej Kałwa pisze o polskiej ligowej rzeczywistości, która jaka jest - każdy widzi, a niektórzy nawet sądzą, że ją rozumieją.

Copyright © Agora SA