Pierwsza piątka tygodnia NBA według Z Czuba

28 tydzień 46 sezonu NBA, czyli klątwy, zemsty, pogromy i... r'n'b. Oto kolejny odcinek naszego cyklu o lidze, w której Kevin Duckworth, Jerome Kersey i Clyde Drexler zdarzali się.

Phoenix Suns

GETTY IMAGES/Ronald Martinez

Tysiąc słów o zemście.

I tyle w zasadzie wystarczy.

Deron Williams (Utah Jazz)

GETTY IMAGES/Harry How

Gdyby Herkules w ramach swoich 12 prac miał podać szybko największą głupotę jaką w trakcie swojej kariery popełnił Stephon Marbury, to nigdy nie odkupiłby swoich win. I to chyba jedyna kwestia, w której fani NBA są podobni do greckich herosów. Jedną z możliwych poprawnych odpowiedzi jest jednak jego oświadczenie z początku 2005 roku, w którym nazwał siebie najlepszym point guardem w NBA. Skończyło się to szybką porażką Knicksów w play offach z rąk pokrzywdzonego w bezpośrednim porównaniu Jasona Kidda i jego Nets i do dziś ten moment wyznacza początek końca kariery Marbury'ego. Ba - uważa się, że tym statementem Starbury rzucił na siebie klątwę. A teraz błąd Stephona popełnił Deron Williams, który pod koniec serii z Nuggets także nazwał się najlepszym point guardem w lidze. Rezultat znamy - 0:4 z Lakersami. Mamy tylko nadzieję, że na przegranej do zera najbliższej oświadczeniu serii play off się skończy. Chyba nikomu niespieszno do widoku Derona wcinającego wazelinę.

A na (marne, ale zawsze) pocieszenie dla fanów Utah Jazz filmik, w którym ich przedstawicielka bierze przebojem wywiad z ojcem Kobego Bryanta.

Rajon Rondo (Boston Celtics)

Wow. 29 punktów. 18 zbiórek. 13 asyst. Nie pamiętam lepszego statystycznie występu w play offs niż to co pokazał Rajon Rondo w czwartym spotkaniu z Cleveland Cavaliers. I nie dziwne, bo ostatni tego typu wyczyn miał miejsce w roku, w którym Stonesi zagrali pierwszy koncert w Polsce, a z fabryki FSO wyjechał pierwszy Fiat 125p - w 1967 roku Wilt Chamberlain miał 29 punktów, 36 zbiórek i 13 asyst w meczu jego Philadelphii z Bostonem. Przyznaję, że w tym sezonie podobieństw Rondo do Wilta szukałem głównie w jego skuteczności rzutów wolnych, ale nadszedł czas aby zwrócić rozgrywającemu Bostonu honor. I nawet nie przesadziłbym mówiąc, że to on jest teraz najlepszym graczem celtyckiej Wielkiej Czwórki. Tylko niech pzypadkiem nie przyjdzie mu do głowy ogłaszać tego samemu. A w meczu nr 4 był w takim gazie, że nie tylko wykręcił wynik z kosmosu, ale jeszcze udało mu się pognębić ''ulubionego'' zawodnika wszystkich przeciwników Cleveland - Andersona Varejao.

Czasem po prostu są takie mecze, w których wychodzi wszystko.

Atlanta Hawks

GETTY IMAGES/Kevin C. Cox

Gdy seria Magic-Hawks przeniosła się do Atlanty, w hali Phillips Arena wyświetlano takie wideo:

Ekhm. Co do sposobu na Supermana... Jak natychmiast zauważyli statystycy, przewaga Orlando w czterech spotkaniach potrzebnych do rozstrzygnięcia była najbardziej dominująca w historii ligowych sweepów - Atlanta przegrała łącznie różnicą 101 punktów, co daje średnio ponad 25 punktów straty do rywali. Wcześniejszy rekord wynosił 89 punktów (Lakersi pokonują Spurs w 2001). W tej sytuacji nie będzie już komu pokazać filmiku z właściwym zakończeniem sagi o Supermanie. Pozostaje rzut oka na prawdopodobne sceny.

Amir Johnson (Toronto Raptors)

Jednym z moich ulubionych durnych filmików z koszykarzem NBA w roli głównej było brawurowe, ale niestety zdjęte już z YouTube, ruszanie ustami Amira Johnsona do słów jakiegoś r'n'b-owego hiciora. Amir siedział na kanapie przykryty kocykiem i wygłupiał się do slow jamu o tym jak to on zamierza ''sex u up'' i ''gonna do ya, do ya, do ya''. Whatever. Musielibyście to zobaczyć - uśmiech gwarantowany. Piszę o tym w związku z tym, że Amir założył sobie kanał na YouTube, gdzie już zdążył wrzucić kolejny filmik z sobą udającym śpiewanie.

Cóż - where no play offs for you happens

Retro gracz tygodnia: Kevin Edwards

W nowym poddziale ''Pierwszej piątki tygodnia'' będziemy przy pomocy wehikułu czasu napędzanego energią kinetyczną wytworzoną poprzez tik Mahmouda Abdul-Raufa, przenosić się do NBA z lat 90. ubiegłego stulecia i przypominać pokrótce sylwetki jej bohaterów. Ale nie tych głównych, o których pamięć trwać będzie wiecznie, tylko tych z drugiego planu, o których pamięć definiuje tamten złoty czas dla koszykówki zaoceanicznej i jej kibiców w naszym kraju. W końcu w internecie nostalgia sprzedaje się równie dobrze co seks.

GETTY IMAGES/Getty Images

Chyba najlepiej karierę Kevina Edwardsa podsumowuje nazwa jednej z gór w Masywie Śnieżnika w Sudetach . Tak - Kevin Edwards był średniakiem, o którego istnieniu bardzo łatwo było zapomnieć jeśli nie kibicowało się w pewnym punkcie lat dziewięćdziesiątych Miami Heat, New Jersey Nets.

Karierę w NBA zaczynał razem z tymi pierwszymi - w 1988 roku jako gracz numer 20 razem z Ronym Seikalym stał się pierwszymi wyborami Heat w drafcie. Na Florydzie został przez pięć kolejnych lat, zaliczając zarówno najgorszy sezon w historii klubu, jak i pierwszy awans do play offs. W tym czasie występując to w roli gracza podstawowego, to zmiennika, niczym koszykarski stół dawał im stabilne i równe 10-13 punktów na mecz. Po debiutanckim sezonie został nawet zaliczony do drugiej piątki najlepszych pierwszoroczniaków w NBA.

Przed sezonem 93/94 Edwards podpisał kontrakt z New Jersey Nets i miał być opatrunkiem na bolesną ranę na pozycji shooting guard, którą była niedawna tragiczna śmierć Drażena Petrovicia. Grając po raz pierwszy we wszystkich meczach sezonu i za każdym razem wychodząc w pierwszej piątce, Edwards odpowiedział najlepszą w karierze średnią 14 punktów na mecz. Niestety na tym równa gra absolwenta DePaul się skończyła. Może nie tyle ''równa'' co ''gra'' - w kolejnych czterech sezonach z różnych powodów nigdy nie wystąpił w więcej niż 39 spotkaniach, powoli tracąc znaczenie w składzie. W lutym 1998 roku był już tylko dodatkiem do transakcji z Orlando i rok później, po występie w ledwie dwunastu spotkaniach, został zwolniony. Edwards podjął potem jeszcze jedną próbę gry w NBA - po dwóch sezonach odpoczynku powrócił na 46 meczów do Vancouver Grizzlies, gdzie grywał po 13 minut i rzucał 3,5 punktu.

Ciężko przypomnieć sobie Edwardsa z jakichkolwiek higlightsów z dawnych lat - nie latał, nie był wybitnym strzelcem, nawet nazywał się całkowicie niepozornie. Edwardsa zna się więc raczej z dalszych planów na zdjęciach w magazynach koszykarskich lub kart kolekcjonerskich z tamtych lat.

A co do dalszych planów - po zakończeniu kariery nasz bohater został producentem filmowym. Pierwszy jego obraz - ''MVP'' - w 2004 roku był pokazywany na festiwalu w Sundance. Potem Edwards razem z m.in. Charlesem Oakleyem założył firmę 99 Ways Entertainment mającą produkować filmy młodych, zdolnych i przede wszystkim afro-amerykańskich reżyserów. Jak to ładnie wtedy określano - miała być Def Jamem wśród wytwórni kina niezależnego. Nie wiadomo zbytnio jak idzie biznes, ale jak znam życie, zapewne średnio.

kostrzu

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.