Pierwsza piątka tygodnia NBA według Z Czuba

Meteoryty, UFO, kosmici, Hulk i inne niestworzone historie - tym uraczył nas 21. tydzień rozgrywek NBA. Oto kolejny odcinek naszego cyklu o lidze, w której maska niejakiego Brandona Williamsa zdarzała się.

Shaun Livingston (Washington Wizards)

GETTY IMAGES/Streeter Lecka

26 lutego 2007 w lewe kolano Shauna Livingstona uderzył meteoryt, siejąc nie mniejsze spustoszenie niż ten, który zgładził dinozaury. Efekty tego kataklizmu, który jest zdecydowanie najbardziej przerażającą kontuzją jaką widziały parkiety NBA, to zerwane więzadło krzyżowe przednie, więzadło krzyżowe tylne i łąkotka boczna, bardzo poważnie naciągnięte więzadło poboczne piszczelowe, zwichnięta rzepka i staw udowo-piszczelowy. Livingston uszkodził nawet te części kolana, które nie istnieją - tak poważny był to uraz. Utalentowany point guard wrócił do koszykówki 1,5 roku później, ale nie był już tym samym atletycznym graczem, który miał być nowym Magikiem Johnsonem. Próbował swoich sił w Miami i w Oklahomie, ale nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej. W tym sezonie po 10 meczach został zwolniony przez Thunder a potem podpisał kontrakt z Washington Wizards, dla których notuje średnio 5,3 punktu i 3,6 asysty w 17 minut na mecz. Jednak to co zrobił w niedzielnym spotkaniu z Los Angeles Lakers nie zdarzało mu się nawet w czasach gdy miał jeszcze obydwa kolana.

Jak widać więzadło poboczne piszczelowe jest przereklamowane. A tak serio - brawo. Ciężko nie ściskać kciuków za tego chłopaka, ciężko nie uśmiechnąć się na widok tego wsadu.

Brook Lopez (New Jersey Nets)

GETTY IMAGES/Stephen Dunn

Niosącym zagładę meteorytem są też w tym sezonie New Jersey Nets. Ten meteoryt zbliża jednak z ogromną prędkością w kierunku starego rekordu najmniejszej liczby zwycięstw w sezonie regularnym należącym do Philadelphii 76ers. Z pozostałych 12 meczów, mający 7 wygranych Nets muszą wygrać 3, aby uniknąć wyrównania lub ''poprawienia'' najgorszego wyniku. Cóż - pozostaje życzyć powodzenia i Bruce'a Willisa z rakietą . Jeśli można mówić o jasnych punktach tego sezonu, jest to na pewno dobra gra Brooka Lopeza, który jednak w niedawnym meczu z Miami dokonał czegoś czego pozazdrościłby sam Eddy Curry - center New Jersey zdobył 26 punktów ale miał tylko jedną zbiórkę (!). Ostatnim zawodnikiem, któremu udało się zdobyć przynajmniej 25 punktów i mieć jedną lub mniej zbiórek był w 2007 roku właśnie Curry - sztandarowy przykład centra, dla którego nie wpadająca do kosza piłka jest jak gorący ziemniak. Choć to może nie najlepsze porównanie, bo akurat po coś do jedzenia Curry na pewno by się rzucał.

Ogólnie w ostatnich 20 latach taki wyczyn oprócz Lopezowi i Curry'emu udał się jeszcze czterem zawodnikom, w tym, w 1999 roku przeciwko Vancouver, Shaquille'owi O'Nealowi (26/1).

Najsłabszym zbierającym centrem spośród tych, którzy rozegrali przynajmniej 100 minut w NBA, jest w przeliczeniu na 48 minut... Cezary Trybański (7,1 zbiórki na 48 minut). Choć jednak on grywał ogony, więc tytuł naprawdę najsłabiej zbierającego centra w historii należy się chyba zajmującemu ex aequo z Polakiem pierwsze miejsce Bradowi Sellersowi. Trybański swoje uciułał w 22 meczach, podczas gdy Sellers w latach 1987-1993 zagrał w 398 spotkaniach. Choć jeśli chodzi o najsłabiej zbierającego centra w stroju Elvisa, Trybański jest wciąż niezagrożony .

Anthony Tolliver (Golden State Warriors)

Co roku w koszykarskim Rosewell rozbija się spodek, z którego wychodzi gracz o którego istnieniu się mówi, ale nikt w to tak naprawdę nie wierzy. Ja nie wierzę, że jest taki koszykarz jak Anthony Tolliver, mimo iż statystyki mówią, że gra po 30 minut w meczu. Z drugiej strony ciężko uwierzyć, że jest taka drużyna jak Golden State Warriors, skoro ich przeciwnicy za każdym razem rzucają po 130 punktów. Tak czy siak Anthony Tolliver miał w tym tygodniu okazję, żeby udowodnić swoje istnienie.

Tak jak myślałem.

Louis Williams (Philadelphia 76ers)

GETTY IMAGES/Chris Chambers

Gdybym miał wybrać dwie teoretycznie najmniej kontuzjogenne czynności, to leżenie w łóżku i surfowanie po internecie na pewno byłyby mocnymi kandydatami. Jednak point guardowi Philadelphii udało się właśnie przez ich jednoczesne wykonywanie trafić na listę kontuzjowanych. Ze względu na bóle pleców Williams nie wystąpił 15 marca w meczu przeciwko Knicks. W kolejnych trzech meczach zagrał, a potem przyszedł poniedziałkowy poranek.

Obudziłem się w poniedziałek i czułem się dobrze. Potem trochę pobawiłem się internetem. Jednak kiedy wstałem z kanapy, nie mogłem się ruszać. Czułem się jak sześćdziesięciolatek.

Williams tego dnia zmuszony był opuścić mecz z Orlando. Może, ale nie musi wrócić do składu w następnym spotkaniu, ale niezależnie od wszystkiego, zapewnia sobie miejsce wśród ofiar najdziwniejszych kontuzji sezonu. A tak w ogóle to biorąc pod uwagę jak w tym sezonie spisują się Sixers, nie wiem po co w ogóle ich koszykarze wstają z łóżek. To tylko niepotrzebne ryzykowanie zdrowia.

Stephon Marbury

GETTY IMAGES/Chris Trotman

Nie tylko w Polsce rozgrywano niedawno koszykarski mecz gwiazd. Taką imprezę zorganizowała także chińska CBA. Co prawda nie było na niej fryzury Igora Griszczuka , ale była wytatuowana łysina Stephona Marbury'ego. I robiła tak:

Były samozwańczy najlepszy point guard w NBA zdobył w tym spotkaniu 30 punktów i został wybrany MVP meczu. Jednak - USA czy Chiny - jedna rzecz się nie zmienia: pomimo indywidualnych popisów Marbury'ego, jego Shanxi nie zakwalifikowało się do play offs. Skąd my to znamy? Cóż - Stephon ma już wakacje, co oznacza wolny czas, kamerę internetową i mnóstwo pysznej wazeliny . Będzie się działo. Mam nadzieję.

Retro gracz tygodnia: Steve Scheffler

W nowym poddziale ''Pierwszej piątki tygodnia'' będziemy przy pomocy wehikułu czasu napędzanego energią kinetyczną wytworzoną poprzez tik Mahmouda Abdul-Raufa, przenosić się do NBA z lat 90. ubiegłego stulecia i przypominać pokrótce sylwetki jej bohaterów. Ale nie tych głównych, o których pamięć trwać będzie wiecznie, tylko tych z drugiego planu, o których pamięć definiuje tamten złoty czas dla koszykówki zaoceanicznej i jej kibiców w naszym kraju. W końcu w internecie nostalgia sprzedaje się równie dobrze co seks.

Dziś bohaterem waszej ulubionej rubryki będzie jeden z najbardziej zapomnianych białych dryblasów z końca ławki. Zapomnianych, ale nie w Seattle, gdzie Scheffler do dziś jest jednym z ulubionych zawodników w historii Ś.P. Sonics.

GETTY IMAGES/Jonathan Daniel

Tego typu zawodnikom statystyki nigdy nie oddawały sprawiedliwości. Scheffler w żadnym z sezonów nie grał średnio dłużej niż sześć minut na mecz, nigdy nie zdobywał więcej niż 2,3 punktu oraz 1,3 zbiórki. Na przestrzeni siedmiu sezonów rozegrał 174 spotkania, z których osiem rozpoczynał w pierwszej piątce, co prawdopodobnie za każdym razem sprawiało, że mleko w całym stanie Waszyngton i połowie Oregonu kwaśniało i rodziły się szopy albinosy. Trafił do ligi z 39 numerem Draftu 1990. Po roku w Charlotte Hornets został zwolniony. Po siedmiu meczach w Denver, w trakcie sezonu 91/92 przeniósł się do Sonics, gdzie grzał ławę do końca kariery. Załapał się na finały NBA w 1996 roku - pojawił się w czterech meczach, łącznie na 8 minut, w trakcie których zaliczył dwie zbiórki i jeden niecelny rzut. Jego punktowy rekord kariery to 11.

Prawda, że nie robi wrażenia? A jednak ''Scheff'' odcisnął nie tylko ślad swojego tyłka na ławce Sonics, ale także własne piętno w pamięci kibiców Seattle z pierwszej połowy lat 90. Gdy po 41 latach istnienia Sonics przeprowadzili się do Oklahomy, Scheffler został z tej okazji wybrany do grona 41 najbardziej pamiętnych graczy w historii Sonics przez Seattle Times. Gdy klub obchodził 35-lecie, w głosowaniu internautów uznano go ulubionym dwunastym zawodnikiem z Seattle wszech czasów. Zostawmy więc liczby, a przytoczmy kilka cytatów, które lepiej przybliżą nam postać Steve'a Schefflera (który dziś pracuje z młodymi koszykarzami w ramach campów Advantage Basketball).

Towarzyski, machający ręcznikami i przybijający piątki ulubieniec kibiców, który wchodził na boisko tylko gdy wynik był już rozstrzygnięty

- Seattle Times

Najwspanialszy Ponaddźwiękowiec wszech czasów

- YouTube

Scheff był Chuckiem Norrisem rezerwowych Sonics

- Facebook

The Incredible Hulk

- ksywa Scheffnera z czasów gry w Purdue nadana mu za bicie rekordów szkoły na siłowni

I takim właśnie go zapamiętajcie. Bo to dowód, że koniec ławki to równie dobre miejsce w hali koszykarskiej, aby przejść do historii.

kostrzu

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.