Z cyklu "Nieznani, a szkoda": Wilhelm von Homburg

Ostatnio lubujemy się w przedstawianiu Wam historii aktorów, którzy zanim zostali twarzami kampanii reklamowych towarzystw ubezpieczeniowych i banków, lub też zanim zagrali wiatę przystanku w ''R jak ranczo'' parali się czymś tak przyziemnym i prozaicznym jak sport. Dziś postać, która niejednego i niejedną z naszego pokolenia przez lata przyprawiała o palpitację serca ze strachu, takie same uczucia wzbudzając u części przynajmniej ringowych przeciwników - oto Wilhelm von Homburg.

Ktokolwiek z Was nie oglądał ''Ghostbusters II'', niech natychmiast biegnie oglądać. Teraz.

Już?

Ok. Możecie sobie zatem wyobrazić, jakie przerażenie może w sześciolatku budzić ta postać...

Zanim jednak Wilhelm von Homburg stał się złowrogim Vigo był właśnie złowrogim Wilhelmem von Homburgiem. Zanim zaś stał się złowrogim Wilhelmem von Homburgiem był całkiem niewinnym Norbertem Grupe - pod takim nazwiskiem nasz mały bohater przyszedł na świat 25 sierpnia 1940 roku w Berlinie. Tego samego dnia urodził się znany belgijski baryton Jose Van Dam , nie mamy jednak wątpliwości, że mimo iż zapewne świetnie kopał z wyskoku , to mały Vigo Norbert załatwiłby go na cacy i to zanim śpiewak zdołałby to ''cacy'' powiedzieć, a raczej wypiać. Oficjalne źródła twierdzą bowiem, że już maleńkim Norbertem będąc wyrobił sobie Grupe imponującą muskulaturę. Mniej oficjalne uzupełniają, że uczynił to żywiąc się duszami swoich sąsiadów. W każdym razie wyrósł na wielkiego Norberciora i gdyby w wieku paru lat chciał zakończyć wojnę, zrobiłby to bez żadnego problemu. Ot, tak:

W latach 50. ciągle będąc pod wrażeniem, ekhm, ''buł'' swojego potomka, ojciec Norberta (będący notabene piekarzem) wywiózł latorośl do Stanów, gdzie razem walczyli na różnych pomniejszych galach wrestlerskich. Wtedy też Norbert zmienił nazwisko z Grupe na von Homburg, bo:

a) jego oryginalne czytało się w USA tak samo jak ''groupie'', a groupie to osoba, która fakt, biega w samych majtkach, ale nie po ringu a po autokarze ulubionego zespołu

b) wolał być postrzegany jako syn arystokratycznego a nie piekarskiego rodu

Do nowego nazwiska dodał sobie także nasz mały bohater nowe, dużo bardziej nobliwe imię - Wilhelm. Uzbrojony w takie papiery mógł wreszcie zerwać z głupawym wrestlingiem i oddać się na początku lat 60. nieco poważniejszemu boksowi. Pierwszą walkę stoczył 20 lipca 1962, remisując z Samem Wyattem, na co nikt nie zwrócił uwagi, bo wtedy akurat rodziła się Giovanna Amati , ostatnia kobieta, która była w Formule 1. Była, ale nie wystartowała. Nieważne.

W każdym razie kolejne trzy starcia z przeciwnikami, którzy mieli umiejętności bliżej słoja korniszonów niż bokserów von Homburg wygrał przez nokaut. Kto jednak nokautem wojuje, od nokautów leci na dechy i to właśnie stało się w piątej walce naszego małego bohatera z Freemanem Hardinem. Nie przeszkodziło to jednak von Homburgowi w nazywaniu się ''Księciem'' (''Prinz''), co miało po latach zostać przejęte przez innego boksera . Po porażce wziął się za piąchową modernizację wizażu zawodników, którzy stosunek zwycięstw do porażek mieli tak marny, że nawet piłkarze San Marino mogliby wytykać ich na ulicy palcami, śmiejąc się wniebogłosy. Po koniec ringowej kariery to nasz mały, chociaż napakowany bohater poprawiał rekordy swoim rywalom, gdyż pięć ze swych sześciu ostatnich pojedynków przegrał, co posłużyłoby nam do jakiegoś niewybrednego żartu o naszej reprezentacji, gdyby nie to, że z Bułgarią sprawiła nam bardzo miłą niespodziankę i nie będziemy się nad nią pastwić.

Nasz bohater walczył raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze spektakularnie i z reguły w wadze półciężkiej. Mimo tego że z 46 walk wygrał tylko 29 (sześć zremisował i 11 przegrał), prowadził życie celebryty. Przeprowadziwszy się w połowie swojej bokserskiej przygody do Hamburga, a ściślej rzecz biorąc do kultowej dzielnicy St. Pauli wiódł życie pełne przypadkowego seksu i narkotyków. Notorycznie śledzony był przez paparazzich, na ring wchodził z cygarem, a nad długi zasięg ramion przedkładał długie włosy. Wsławił się też wywiadem, którego udzielił w 1969 po porażce z Oscarem Natalio Bonaveną . Wilhelmowi nie spodobały się uwagi dziennikarza o jego karierze, więc wcielił w życie ideę Jacka Wiśniewskiego, który swego czasu w wywiadzie stwierdził ''Nie bede godoł'', z tym, że von Homburg nic nie powiedział i po prostu ''nie godoł'' przez 10 minut wszystkie pytania kwitując uśmieszkiem.

Ogólnie rzecz biorąc Wilhelm miał więc wszelkie zadatki na to, by stać się postacią kultową. Nieco mniej kultowy był wśród oficerów operacyjnych hamburskiej policji, nie tylko bowiem zażywał narkotyki, ale został także oskarżony o ich rozprowadzanie, a w bonusie dorzucono mu też stręczycielstwo i wymuszenia rozbójnicze.

Kiedy już von Homburg zapoznał się z kodeksem karnym, postanowił wyjechać do Stanów. Bo gdzie robić karierę jak nie tam? Poza tym na to miał nasz mały bohater mnóstwo wolnego czasu - przygodę z boksem zakończył jako 30-latek. Zresztą już w czasie jej trwania pozwalał sobie na flirt z kinem, grając w swoich czterech pierwszych filmach (nie warto nawet wymieniać ich tytułów) znaczące postaci określane jako, kolejno, ''członek załogi'' (niewymieniony w czołówce), ''człowiek CGI'', ''blond bliźniak w autobusie'' (niewymieniony w czołówce) i ''Amerykanin''. Kolejne trzy obrazy przypadły już na ''imienny'' etap kariery von Homburga - był Fritzem, Hansem i Gregorem. Mimo że zauważony mógłby być tylko w razie wprowadzenia do Oscarów kategorii ''Najlepszy aktor 7-planowy'' albo ''Najlepszy aktor podobny do szafy'', to już na początku przygody z kinem miał szanse na planie spotkać takie legendy kina jak Marlon Brando, Alfred Hitchcock, Dean Martin, Sharon Tate czy Paul Newman.

Pierwszym istotnym filmem w jego życiu był ''Stroszek'' . Po tym obrazie Wilhelm zagrał jeszcze w ''Moje filmy to ja'' i na blisko dekadę zniknął z filmowych list płac. Trudno było mu bowiem pogodzić karierę aktora z karierą więźnia, którą rozwijał, gdy na nad dwa lata i trzy miesiące trafił do więzienia za to, o czym już wspominaliśmy, czyli spowodowanie fizycznych obrażeń oraz działalność w prostytucyjnym biznesie. Ogólnie nasz bohater jakieś pięć lat ze swojego życia spędził w więziennym drelichu.

Wrócił jednak w 1988 i to w takim stylu, że heroina w ''Pulp Fiction'' mogłaby się schować. Zrobił bowiem coś, dzięki czemu gości u Was w każde Boże Narodzenia. W dodatku nie musiał doklejać sobie do tego brody, wypychać spodni i robić ''Ho-Ho-Ho''. ''Ho-Ho-Ho'' mówiono (a w zasadzie pisano ) za to do niego, gdyż zdecydował się na bolesną drogę do nieśmiertelności i stanął na drodze samemu Johnow McClane'owi grając terrorystę Jamesa w ''Szklanej Pułapce''. Wprawdzie pojawił się tylko w trzech scenach, ale za to są to trzy sceny, które widzieliście pewnie jakieś miliard razy.

Ledwie Wilhelm odpoczął po walce z wyjątkowo trudnym do zabicia policjantem, a już musiał stawić czoła bandzie szalonych naukowców. Zagrał bowiem postać, dzięki której część z Was wciąż budzi się z krzykiem, a mianowicie złego, paskudnego, okrutnego i zasługującego na jeszcze wiele podobnych przymiotników siedemnastowiecznego czarownika Vigo w ''Pogromcach Duchów II''. Co ciekawe, chociaż Vigo wyglądał jak von Homburg, nie wydawał dźwięków jak von Homburg, gdyż mówił głosem innego ''vona'' - Maxa von Sydowa. Mogło się wydawać, że w tym momencie Wilhelmowa kariera ruszy z kopyta, ale nic takiego się nie stało i nasz mały bohater wciąż grywał raczej rólki niż role. Chociaż dłuższego pobytu na ekranie także się doczekał - w 1992 zagrał boksera Johna Diggsa - jedną z głównych postaci w ''Pojedynku Oszustów''. Także tutaj nie miał jednak specjalnej okazji pochwalić się niesamowitą dykcją i zasłynąć jako aktor najlepiej wymawiający literkę ''l'' w historii kina, gdyż pięściarz, w którego się wcielał wskutek odniesionych na ringu obrażeń został niemową. Ostatni raz von Homburg pojawił się na ekranie w 1994 dzięki ''W paszczy szaleństwa'' Johna Carpentera. Potem prowadził niezbyt szczęśliwy żywot w Los Angeles opiekując się swoim psem i podziwiając pamiątki z bokserskiej przeszłości.

Ostatnie lata spędził w biedzie jeżdżąc z miejsca na miejsce swoim starym Volkswagenem. Zmarł w 2004 roku na raka w Puerto Vallarta w Meksyku. Chociaż resztkę życia spędził w osamotnieniu nie zostanie zapomniany, gdyż jego ciekawy i burzliwy żywot został uwieczniony w wielokrotnie nagradzanym dokumencie ''Der Boxprinz'' z 2002 roku. O tym, że o nim pamiętamy i my świadczy zaś ten tekst, a to, że nawet lubimy, gdy straszy nas po nocach, wyrażamy mając od jakiegoś czasu na komputerowych pulpitach widok, który polecamy także i Wam, czyli taki

Andrzej Bazylczuk & Łukasz Miszewski

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.