Surowa Lekcja Dyscypliny: Odcinek 7 - Skeleton

Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii, a jeśli dziś piątek, to przyszedł czas na opisanie dyscypliny o najbardziej złowrogiej i tajemniczej nazwie. Oto skeleton - sport łączący w sobie to, co najlepsze z saneczkarstwa i hokeja.

Nie wiadomo co było pierwsze - jajko czy kura i podobnie nie wiadomo co było pierwsze - saneczkarstwo czy skeleton. Wbrew temu, co powszechnie się uważa, skeleton nie jest nowym wynalazkiem. Od kiedy bowiem w Szwajcarii stwierdzono, że warto byłoby wybudować tory, na których można zjeżdżać bez ryzyka nagłej integracji z niczego nie spodziewającym się przechodniem, zaczęto zjeżdżać zarówno nogami, jak i głową do przodu. Tę drugą zabawę nazwano cresta i uznano, że powinna mieć dłuższe tory niż bobsleje i sanki. Pierwszy tor stworzony specjalnie do niej powstał w 1884 pod St. Moritz i ciągnął się przez ponad 1,2 km. Problem był jednak taki, że sport ten furorę robił, ale tylko w Szwajcarii i pozostałe państwa średnio miały ochotę walczyć w nim o medale. Kiedy jednak w 1928 drugie Zimowe Igrzyska Olimpijskie odbywały się właśnie w St. Moritz, Helweci zdołali przekonać ludzkość, że taki fajny tor nie powinien się marnować i crestę włączono do programu igrzysk. Szwajcarzy najwyraźniej mieli sprytny plan, by udowodnić reszcie świata, że ona też ma szanse na medale i podium unikali, jak emo wygranych w totolotka. Dzięki temu dwa pierwsze miejsca przypadły Amerykanom, a trzecie Brytyjczykowi. Ludzkość nie dała się jednak nabrać i na prośby Szwajcarów, by sport ten umieszczać w programie kolejnych igrzysk, odpowiadała lakonicznym acz wymownym ''Y-Y''. Szwajcarzy musieli więc czekać, aż igrzyska wrócą do St. Moritz. Co miało miejsce relatywnie szybko, bo stało się już w 1948. Najwyraźniej historia lubi się powtarzać, bo także i wtedy gospodarzy można było spotkać wszędzie, ale nie na podium, za to na jego drugim stopniu stał dokładnie ten sam zawodnik co 20 lat wcześniej - 40-letni już wtedy Amerykanin John Heaton.

Ta romantyczna historia miłości chłopca do jego srebrnego medalu nie sprawiła jednak, że cresta stała się kochana na całym świecie i walkę o miejsce na igrzyskach przegrała z rosnącym w siłę i zajmującym przyczółki saneczkarstwem. Kiedy nikt nie patrzył, cresta ewoluowała, aż pewnego dnia wyrósł z niej dzisiejszy skeleton, który od swego sportowego przodka różni się głównie tym, że może być rozgrywany na tych samych torach co bobsleje i saneczkarstwo. A to znacznie ułatwia sprawę i nie wymaga od organizatorów budowania toru, który potem do niczego im się nie przyda. Zmiana torów zaowocowała tym, że w Salt Lake City ludzie, którym ''nogami do przodu'' źle się kojarzyło znów mogli pędzić na igrzyskach z nisko ułożoną fizycznie, ale za to wysoko podniesioną mentalnie głową. Nowa nazwa wzięła się zaś stąd, że zbudowane z metalowych prętów wehikuły zawodników przypominały szkielet

Zasadniczo w skeletonie jest podobnie jak w

saneczkarstwie

. Tylko odwrotnie. Znaczy odwrotnie na sankach leżą zawodnicy, a podobne jest to, że odbywają się cztery zjazdy i wygrywa ten zawodnik, który zanotuje najniższą sumę czasów. Gdyby zaś zrobić grę

FPP

, gdzie bohaterem nie byłby uzbrojony po zęby osiłek eksterminujący najeźdźców z kosmosu tylko skeletonista, wyglądałaby ona mniej więcej tak

Musicie przyznać, że wygląda to efektownie i pędzenie 130 km/h głową w dół musi podnosić adrenalinę do tego stopnia, że jeszcze trochę, a zawodnik wystrzeliłby w kosmos. Albo po prostu wybuchł. Jeśli Wam się spodobało, to mam złą wiadomość - skeleton nie jest tanią rozrywką i na dzień dobry trzeba się liczyć z wydatkiem około 4 tys. dolarów (sanki, płozy, buty). Jeśli zamiast uprawiać tę dyscyplinę wolicie ją pooglądać, oto sposób, w jaki robić to najlepiej.

Jeśli to, że ludzie pędzą z zawrotną prędkością głową w dół Wam nie wystarcza, to jeszcze nie wszystko stracone. Napisałem bowiem, że w skeletonie można znaleźć to, co najlepsze z hokeja. I faktycznie tak jest, jeśli uzna się, że najlepsze w hokeju są

maski bramkarzy

. Spora część zawodników ma bowiem na kaskach tak rewelacyjne zdobienia, że ich hełmy mogłyby ogłosić niepodległość i z miejsca iść do NHL. Dzięki temu oglądając skeleton każdy znajdzie coś dla siebie. Miłośnicy mocnych wrażeń i ''Opowieści z krypty'' będą się zapewne zachwycać tym, co na głowie mają  Melissa Hollingsworth

i Patrick Shannon.

A ekologów i dentystów urzecze Jeff Pain.

Jest nawet coś dla małych dziewczynek, romantyków i wielbicieli fantasy - najbardziej słodziacka maska od czasów kolorowych baloników

Olivera Jonasa

- błękitny kask z pegazem Shinsuke Tayamy.

Pewnie jakby dobrze poszukać, znalazłby się nawet ktoś z kaskiem z Hannah Montaną. Innymi słowy dla każdego coś miłego. Zresztą swój wkład w najlepsze zamaskowania mają wszyscy polscy olimpijscy skeletoniści czyli niejaka Monika Wołowska.

Jeśli zaś wywołaliśmy już Wołowiec do tablicy, to warto przejść do lekcji geografii.

Cresta wywodzi się ze Szwajcarii, ale Helweci na pierwszy medal w skeletonie musieli czekać do 2002, czyli do momentu aż Gregor Staehli wywalczył brąz w Salt Lake City, co zresztą powtórzył w Turynie, a czego nie powtórzy w Vancouver. Kontuzja uda wybiła bowiem z głowy panującemu mistrzowi świata trzeci olimpijski start. Szwajcarzy medalowe nadzieje pokładli więc w złotej medalistce z Turynu, Mai Pedersen, która jednak po dwóch ślizgach jest dopiero dziesiąta i jeśli nie przymocuje sobie do sanek dopalaczy, to o podium raczej może zapomnieć. Na półmetku najwięcej powodów do zadowolenia mają Brytyjczycy, których reprezentantka Amy Williams prowadzi

wśród pań

i Łotysze, którzy wyrastają na ślizgową potęgę - mają już bowiem srebro w saneczkarskich dwójkach, a teraz Martin Dukurs jest na

najlepszej drodze

, by dorzucić do tego także skeletonowe złoto

W skeletonie o wynikach często decydują ułamki sekund, więc kto dokładnie stanie na podium, wciąż jest zagadką. Wiadomo natomiast, że nie będzie to reprezentant Polski. Tym razem zabrakło bowiem w naszej ekipie skeletonisty.

W związku z tym pierwszym i jak dotąd jedynym reprezentantem Polski w skeletonie pozostaje Monika Wołowiec, która wystartowała cztery lata temu w Turynie. Niestety, największym plusem jej występu było to, że pokazała, że Polacy nie gęsi i skeletonistkę mają. Z miejscami było gorzej, gdyż Wołowiec zajęła 15. miejsce na 15 zawodniczek. Od razu pojawiły się głosy, że po co dawać pieniądze na zawodniczkę, która tak słabo startuje. Szybko okazało się, że jedyną osobą która ma prawo tak mówić jest Monika Wołowiec, gdyż zawodniczka całość przygotowań i sprzętu pokrywała z własnej kieszeni, a że skeleton to drogi sport musiała pracować na kilku różnych posadach. Kiedy zaś wyszło, że nie ma osobistego trenera i że ćwiczy z Amerykanami tylko dzięki ich uprzejmości, a na igrzyskach nikt z polskiej ekipy nawet nie mógł kręcić jej startów, by mogła korygować błędy, wszyscy krytycy nagle zaczęli twierdzić, że ładna pogoda i że Robert Mateja.

W Vancouver zabraknie też Japonki Eiko Nakayamy, która startowała w Salt Lake City i Turynie, nie odnosząc jednak specjalnych sukcesów. Gdyby jednak odwrócić tabelę, to miałaby dwa srebra - w 2002 była bowiem 12., wygrywając jedynie z Greczynką, a w 2006 udało jej się wyprzedzić tylko Polkę. Jej starty byłby jednak o tyle ciekawe, że rolę zawodniczki łączył jednak z funkcją dziennikarki piszącej o skeletonie. Bardzo mnie ciekawi czy w swoich artykułach narzekała na poziom japońskiej kadry. W Vancouver Nakayamę miała zastąpić Nozomi Komuro, która jednak do Kanady pojechała tylko na wycieczkę. 35 minut przed olimpijskim startem okazało się bowiem, że jej snaki nie spełniają regulaminowych wymogów i została zdyskwalifikowana. Na miejscu organizatorów modliłbym się, aby Japonka nie znała karate albo w jej żyłach nie płynęła krew kamikaze.

Andrzej Bazylczuk

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.