Największe (niepiłkarskie) powroty z dalekich podróży

Sportowcy wielokrotnie udowadniali, że nie ma takiej przewagi, której nie można roztrwonić. Piłkarze Mali, którzy przegrywając 0:4 z Angolą zdołali doprowadzić do wyrównania, stali się pretekstem do napisania o największych futbolowych powrotach. Teraz pretekst do tego, by przyjrzeć się powrotom niepiłkarskim dał Mark Selby, który w niedzielnym finale snookerowego Turnieju Masters zaliczył efektowny comeback i pokonał Ronniego O'Sullivanem, który drugi tytuł z rzędu miał już na wyciągnięcie kija. Oto 10 (a w zasadzie 11) podobnie dramatycznych przypadków w 10 różnych dyscyplinach. Spokojnie, nie ma baseballa.

W tegorocznym finale turnieju Masters, podobnie jak rok wcześniej, zmierzyli się Mark Selby i Ronnie O'Sullivan. W zeszłym roku pojedynek 10:8 wygrał The Rocket. Wydawało się, że teraz będzie podobnie, gdyż prowadził już 9:6 i mógł wykończyć rywala, ale zmarnował szansę i dopuścił go do stołu. Selby wygrał pozostałe frame'y, a tym samym cały mecz i turniej. Oto podobne przypadki.

10. Polska - Rosja (piłka ręczna)

Nasi szczypiorniści od kilku lat zapewniają nam to, czego piłkarze nie mogą. Innymi słowy: z dużych imprez przywożą coś więcej niż koszulki rywali. Dali nam też emocjonujące mecze, jak te, po którym norweskie toalety pachniały miętową świeżością . Zdarzył im się też niesamowite powroty - zwłaszcza na Igrzyskach w Pekinie. Wprawdzie z Hiszpanami byli po złej stronie comebacku i sami roztrwonili w końcówce 5-bramkową przewagę. W meczu o 5.miejsce to oni jednak zaliczyli powrót - trochę nietypowy, gdyż już w pierwszej połowie. Rosjanie prowadzili bowiem nawet siedmioma golami, ale od stanu 8:14 zawodnicy Bogdana Wenty włączyli turbodoładowanie i do końca połowy zdobyli sześć goli tracąc zaledwie jednego i drugą część zaczynali przegrywając tylko 14:15. Tę niewielką stratę zdołali zniwelować, co zaowocowało zwycięstwem 29:28 i piątym miejscem na olimpijskim turnieju. A jak wiemy 5. miejsce jest lepsze niż 4. - w końcu komentatorzy nie raz tłumaczyli, że 4. miejsce jest dla sportowców najgorsze.

9. Francja - Nowa Zelandia (rugby)

All Blacks są wyjątkowi nie tylko dlatego, że przed każdym meczem straszą rywali tańcząc hakę , ale też dlatego, że od lat są uznawani za najlepszą drużynę rugby na naszej planecie. Potwierdzili to wygrywając pierwszą edycję Pucharu Świata w 1987, ale od tego czasu co cztery lata są faworytami do zdobycia tytułu mistrzowskiego i co cztery lata zawodzą. Szczególnego kaca musieli mieć w 1999, gdy w półfinale zmierzyli się z Francją. Faworyzowani All Blacks zgodnie z planem w drugiej połowie prowadzili już 24:10 i pewnie myślami byli w finale. Francuzi pamiętali jednak o starym przysłowiu mówiącym, że piłka jest jajowata, a bramki są dwie. Szczególnie do serca wziął to sobie rezerwowy Christophe Lamaison, który po zastąpieniu kontuzjowanego kolegi bezlitośnie posyłał piłkę między słupy nowozelandzkiej bramki i nagle okazało się, że Francuzi zdobyli 33 punkty, na które All Black zdołali odpowiedzieć tylko siedmioma i mecz zakończył się sensacyjnym zwycięstwem Trójkolorowych 43:31. Lamaison zaś został włączony do panteonu francuskich bohaterów narodowych, gdzie zasiada gdzieś między generałem de Gaulle'm, a sierżantem Cruchot . All Blacks nie zdołali się podnieść po sensacyjnej klęsce i w meczu o brąz gładko przegrali z RPA. Także Francuzi ostatniego meczu turnieju nie zaliczają do udanych, gdyż w finale ulegli Australii.

8. Henri Cochet - William Tilden (tenis)

Siatkarskie przysłowie mówi, że kto nie wygrywa w trzech setach, ten przegrywa w pięciu. Zdaje się, że działa ono także w tenisie, czego potwierdzeniem jest półfinał Wimbledonu w 1927. Amerykanin William Tilden w meczu z Henri Cochetem z Francji wygrał dwa pierwsze sety, a w trzecim prowadził już 5:1. Najwyraźniej grało mu się tak dobrze, że postanowił nie kończyć za szybko meczu albo uznał, że ma przewagę tylu gemów, że statystycznie rzecz biorąc jakiś wygra mu się sam. Mylił się - Cochet wydarł mu trzecią partię 5:7, a w dwóch kolejnych kontrolował już przebieg meczu i zwyciężył 6:4 i 6:3 awansując do finału, w którym pokonał swojego rodaka Jean Borotra. Tilden pewnie do końca życia śniąc o półfinale z 1927 budził się z krzykiem, jak Baggio myśląc o karnym z Brazylią.

7. Diego Corrales - Jose Luis Castillo (boks)

W historii boksu są takie walki, których się nie zapomina - a niektóre z nich nawet nie pochodzą z filmów o Rockym. Przykładem jest pojedynek, jaki o pasy mistrzowskie WBC i WBO 7 maja 2005 roku stoczyli Diego Corrales i Jose Luise Castillo. Walka przypominała migawki z rzeźni, a obaj bokserzy wychodząc do 10. rundy wyglądali, jakby obrony uczył ich Ivan ''Garda Jest Dla Słabych'' Drago. Mniej obolały okazał się Castillo, który posłał Chico na deski, a gdy ten wstał zrobił to jeszcze raz. Już pewnie zastanawiał się czy odebrany Corralesowi pas WBO powiesić nad kominkiem czy może w przedpokoju, kiedy ten znów nie dał sędziemu doliczyć do 10. Tym razem najwyraźniej uznał, że deski zna dość dobrze i nie chce już na nie wracać, sam więc rzucił się do ataku. Niesamowity powrót Corralesa do walki musiał przerwać sędzia, który chroniąc obijanego Castillo ogłosił TKO. Fantastyczny powrót Chico, który w 10. rundzie dwa razy był liczony, a sam w niej wygrał przed czasem, psuje nieco fakt, że zarzucano mu oszustwo. Po obu knockdownach wypluwał bowiem ochraniacz na szczękę, kradnąc tym samym czas potrzebny mu na dojście do siebie.

Mimo to walka została uznana przez prestiżowy magazyn ''The Ring'' najlepszym pojedynkiem 2005 roku. Jeszcze przed jego końcem doszło do rewanżu, w którym Corrales przegrał przez knockout w 4. rundzie, ale walka była o pietruszkę, gdyż Castillo nie zdołał zbić wagi do wyznaczonego limitu. Do zapowiadanej trzeciej walki nigdy już nie doszło, gdyż Diego Corrales zginął w wypadku drogowym 7 maja 2007 roku - dokładnie w drugą rocznicę swej najbardziej dramatycznej walki.

6. Serbia i Czarnogóra - Polska/ Polska - Rosja (siatkówka)

Serbscy siatkarze znani są z tego, że kończą się na ''-ić'' i mają niesamowity charakter. Polscy siatkarze znani są zaś z tego, że nigdy nie udało im się stanąć na podium w finałowym turnieju Ligi Światowej. Zdecydowanie najbliżej tego nasza reprezentacja była w 2005. Zawodnicy Raula Lozano w półfinale grali w Belgradzie z gospodarzami, których niemiłosiernie rozstawiali po kątach wygrywając pierwsze dwa sety (do 24 i do 19), a w trzecim prowadząc 22 do 17. I kiedy nasi byli już w ogródku i witali się z gąską, a w zasadzie Brazylią, która wcześniej zapewniła sobie awans do finału, na rozgrywkę wszedł Ivan Miliković, który zrobił czary mary i do końca seta Polacy zdobyli już tylko jeden punkt. Nie udało im się odczarować ani w przegranym do 20 czwartym secie, ani w wygranym przez Serbów 15-8 tie breaku, ani nawet w meczu o brąz, który niespodziewanie przegrali z Kubą. W pełni urok zrzucili na Mistrzostwach Świata w 2006 roku, kiedy to sami pokazali, że też potrafią wrócić z dalekiej podróży. W pojedynku z Rosja zawodnicy Lozano dwa pierwsze sety przegrali do 19, ale nauczeni, przez Rocky'ego, że do pojedynku z Rosjanami da się wrócić wzięli się w garść i doprowadzili do tie breaku, który wygrali 15:11. Tym samym zapewnili sobie miejsce w strefie medalowej zamienione później na wicemistrzostwo świata. Rosjanom zapewnili zaś wiele nieprzespanych nocy, zamienionych później na... no nie mamy pojęcia na co, w każdym razie legendarną relację z tego dramatycznego meczu znajdziecie tu .

5.Houston Oilers - Buffalo Bills (futbol amerykański)

Jeśli śledzicie trwające właśnie playoffs ligi NFL wiecie, że o awansie do kolejnej rundy przesądza jeden mecz. Sprawia to, że czasem nie awansuje lepszy, tylko lepszy danego dnia, jednak dzięki temu zdarzają się mecze pamiętane przez lata. Tak jak w 1993, kiedy o miejsce w ćwierćfinale walczyli śp. Houston Oilers i Buffalo Bills. Ci drudzy przetrzebieni przez kontuzje, które zabrały im największe gwiazdy od początku dostawali łupnia i czuli co to ból - dosłownie i w przenośni. Houston grali zaś świetnie i po dwóch kwartach było 28:3. W przerwie jednak trener Marv Levy walnął swoim zawodnikom przemówienie, które zazwyczaj wali się w takim momencie , a koordynator defensywy darł się na swoich graczy grożąc, że zrobi im z tyłków ''Widok Toledo'' El Greco. Pewnie kazałby im też być jak Tommy Lee Jones w ''Ściganym'', gdyby nie to, że ''Ścigany'' miał premierę siedem miesięcy później. Wszystko to zaowocowało tym, że Bills zaczęli drugą połowę najlepiej jak mogli sobie wymarzyć... Oilers, czyli od straty zamienionej przez Houston na kolejne przyłożenie i było już 35:3. W tym momencie jednak Levy dał swoim graczom szpinaku, cudowny napój Jordana albo po prostu przypomniał im jak się gra. A gra się tak, jak przeciwnik pozwala, pewni zwycięstwa Oilers pozwolili zaś Bills na bardzo dużo, czyli pięć kolejnych przyłożeń i niespodziewane objecie prowadzenia 38:35. Nie pozwolili jednak złamać się do reszty, bo w końcówce zaliczyli bramkę z pola, dzięki czemu doprowadzili do dogrywki. W tej pierwsi piłkę mieli Oilers, ale zaliczyli stratę, a następnie pozwolili podejść Buffalo na tyle blisko, że Steve Christie celnie kopnął między słupy kończąc mecz i sprawiając, że on i jego koledzy następnego dnia oglądali swoje radosne mordki w gazetach, a trenerzy odpowiedzialni w Houston za obronę mogli szukać nowej pracy.

4. Los Angeles Kings - Edmonton Oilers (hokej)

Hokej nie bez powodu uchodzi za najszybszą grę zespołową - do ostatniej syreny może bowiem zdarzyć się wszystko - włączając kobiece biusty i cuda. Największy z nich (cudów, nie biustów) miał miejsce w czasie playoffs w 1982. Wtedy bowiem w pierwszej rundzie los skojarzył najlepszą drużynę Campbell Conference - prowadzonych przez Wayne'a Gretzky'ego Oilers z Los Angeles Kings, którzy legitymowali się najsłabszym bilansem ze wszystkich ekip w playoffs. Toczona do trzech zwycięstw rywalizacja trochę niespodziewanie zaczęła się od wyjazdowego zwycięstwa Kings, ale po meczu nr 2 było już 1:1. Gdy seria przeniosła się do Los Angeles, kibice w Mieście Aniołów bardzo wierzyli w swój zespół, ale po pierwszych dwóch tercjach meczu nr 3 chyba mieli ochotę zmienić wiarę. Jedynym bogiem na lodzie był bowiem Gretzky, który miał na koncie dwa gole i dwie asysty. Oilers zaś przed trzecią odsłoną prowadzili 5:0 i nabijali się z rywali ( za stroje trochę się im należało ). Najwyraźniej jednak wymyślanie zabawnych docinków tak ich zajęło, że zapomnieli grać i pozwolili Kings stopniowo odrabiać straty, by na chwilę przed końcem spojrzeć na tablicę wyników i odkryć, że jest już tylko 5:4. Gdy spojrzeli tam na 5 sekund przed ostatnią syreną było już 5:5. Przysłowie mówiące, że ten się śmieje, kto strzela gola w dogrywce sprawdziło się po 225 sekundach doliczonego czasu, gdy pierwszoroczniak Daryl Evans pokonał Granta Fuhra, ustalił wynik na 6:5 dla Kings i sprawił, że mecz został nazwany Cudem w Manchesterze i na zawsze przeszedł do historii hokeja

Wprawdzie w kolejnym spotkaniu Kings przegrali, ale na oczach fanów w Edmonton wygrali decydujący mecz nr 5 i wyeliminowali faworyzowanych Oilers. W kolejnej rundzie jednak już wszystko wróciło do normy - Królowie gładko odpadli z Vancouver Canucks i koniec świata został odwołany.

3. Lasse Viren (lekkoatletyka)

Wprawdzie trudno powiedzieć, że fiński długodystansowiec wracał do meczu, ale każdy ranking sportowych comebacków bez niego byłby smutny jak Abramowicz z zakazem transferów. Viren na igrzyskach w Monachium w 1972 roku dokonał rzeczy niebywałej. Na 20. okrążeniu biegu na 10 000 metrów zaliczył upadek, który sprawił, że spadł na ostatnie miejsce i nim się podniósł rywale zdążyli uciec mu na jakieś 100 metrów. Niezrażony Fin poczuł jednak jak jego serce bije w rytm black metalu i wziął się do odrabiania strat. Zrobił to tak rewelacyjnie, że nie tylko zdobył złoto, ale przy okazji poprawił rekord świata.

2. John Higgins - Ronnie O'Sullivan (snooker)

O'Sullivan w prestiżowym Masters wygrywał cztery razy, ale nigdy nie zdołał obronić tytułu, mimo że aż trzy razy rok po zwycięstwie znów dochodził do finału. W 2006 sytuacja była podobna jak teraz, gdyż The Rocket w decydującym meczu spotkał się zawodnikiem, którego rok wcześniej pokonał. Wtedy był to John Higgins. Pojedynek był zacięty i o jego losach zadecydować miała ostatnia - 19. partia. Pierwszy okazję na wbijanie dostał O'Sullivan, który zdołał ustukał 60 pkt, ale pomylił się na dość łatwej bili i dopuścił Szkota do stołu. Ten podszedł i także zmarnował świetną okazję. O'Sullivan podstał więc kolejną szansę dobicia rywala, ale i ją zmarnował. Higgins znów podszedł do stołu i zaczął od trzęsienia ziemi fundując niesamowite wbicie, a potem wzmagał emocje prezentując zagrania, tak ryzykowne, że bile pisały petycje o wciągnięcie ich na listę zawodów podwyższonego ryzyka, a gdzieś w górze Alfred Hitchcock z uznaniem kiwał głową. Szkot zdołał wyczyścić cały stół kompletując 64 punkty i zdobywając trofeum, które jeszcze 10 minut wcześniej wydawało się być dla niego tak osiągalne, jak prezydentura Stanów Zjednoczonych. Poniżej możecie zobaczyć decydującego frame'a - jeśli nie macie ochoty przebijać się przez całość, to ciekawie robi się mniej więcej w 8:00, a Higgins swój wielki powrót zaczyna w 9:15.

1. Utah Jazz - Denver Nuggets (koszykówka)

Utah Jazz w latach '90 zasłynęli tym, że mieli rewelacyjny zespół, który mistrzowskie pierścienie mógł oglądać tylko w telewizji. Ekipa z Salt Lake City ery Malone'a, Stocktone'a i Hornacka do historii przeszła jednak nie tylko dzięki dwóm przegranym finałom z Chicago Bulls, spodenkom swojego rozgrywającego i Gregowi Ostertagowi, który wygra ''You Can Dance'', gdy tylko powstanie edycja dla drzew. Będą pamiętani jeszcze dzięki temu, że w listopadzie 1996 okazali się tak gościnni dla Denver Nuggets, że na przerwę schodzili przegrywając 36:70. W drugiej odsłonie pozwolili rywalom powiększyć przewagę do 36 punktów, ale tu gościnność się skończyła, a zaczęła pogoń i seryjne zdobywanie punktów. Dzięki temu w trzeciej odsłonie gospodarze zdobyli tyle punktów, co w całej pierwszej połowie pozwalając rywalom powiększyć dorobek tylko o 15 oczek. W ostatniej kwarcie Jazz ostatecznie pokazali kto jest pragnieniem, a kto ma 19 strat i w ciągu ostatnich 12 minut zdobyli 35 punktów, tracąc 18. Cały mecz wygrali 107:103 i przeszli do historii NBA jako ekipa, która zdołała odrobić największą stratę. Bliscy poprawienia tego rezultatu byli w tym sezonie Sacramento Kings, którzy w spotkaniu z Chicago Bulls także wrócili z dalekiej podróży, jednak ich przeprawa wiodła przez 35-punktową przewagę stopniowo trwonioną przez Byki.

Bazyl

Copyright © Agora SA