Pierwsza piątka tygodnia NBA według Z Czuba

Dziewiąty tydzień 64. sezonu za nami, wraz z zakończeniem którego wkraczamy w rok 2010. Z tej okazji koszykarze postanowili udowodnić, że nadają się nie tylko do koszykarskiego różańca, ale także najzwyklejszego tańca. Oto kolejny odcinek naszego stałego cyklu o lidze, w którym gogle Horace'a Granta zdarzały się.

Rajon Rondo (Boston Celtics)

Zdecydowanie najlepszą końcówką tego tygodnia była końcówka spotkania Los Angeles Clippers i Boston Celtics, w której Rajon Rondo zrobił to co robi najlepiej - nienajlepiej wykonywał rzuty wolne.

Mimo wszystko Rajon Rondo robi co może aby uniknąć najgorszego procentu skuteczności z osobistych wśród guardów w historii NBA (55,7%) - obecnie trafia już 55,4% takich rzutów, co jednak wciąż jest zaproszeniem dla innych drużyn do stosowania taktyki ''hack-a-Rondo''. Szatan pewnie wyciągał łyżwy z pawlacza gdy w kolejnym spotkaniu z Golden State Rajon trafił 7 z 9 wolnych, choć i tak nie uchroniło to Celtics przed drugą porażką z jednymi z najsłabszych drużyn Zachodu.

Andray Blatche (Washington Wizards)

GETTY IMAGES/Gregory Shamus

Pamiętacie taki serial ''Misja w czasie'' ? Gdyby skrzydłowy Wizards miał tak jak jego główny bohater możliwość cofania się w czasie o siedem dni i wpływania na minione wydarzenia, Blatche skorzystał by z niej dzisiaj aby zapobiec temu co zdarzyło się w meczu z Minnesotą...

...i w kolejnym spotkaniu z Memphis dwa dni później.

Wasz tydzień > tydzień Andraya.

Sacramento Kings

GETTY IMAGES/Christian Petersen

Wśród ludzi odpowiadających za akcje promocyjne w klubach NBA zapanowała nowa moda - kręcenie tv-shopowych reklamówek składanek muzycznych z zawodnikami w rolach głównych. Najnowsze taka produkcja powstała w Sacramento.

Wiem co myślicie, ale sprawdziłem dwa razy - istnieje taki koszykarz NBA jak Jon Brockman. Istnieją także inne tego typu filmiki. Kingsi miotłę którą pozamiatali w swoim wideo przejęli od Chicago Bulls.

A w międzyczasie swój tribute album dla Michaela Jacksona nagrali Cleveland Cavaliers.

Czekam na kolejne odsłony. Mam nadzieję, że do czasu gdy przyjdzie kolej na Orlando Magic, Marcin Gortat podszlifuje nieco znajomość hiciorów z lat 80.

Danilo Gallinari (New York Knicks)

A co tam. Jutro Sylwester. Bawmy się. Ktoś zamawiał kolejnego śpiewającego koszykarza? Śpiewający koszykarz raz:

A tu Danilo śpiewający piosenkę Beyonce z podłożoną melodią.

Ok, skrzydłowy Knicks może nie śpiewa tak dobrze jak Beyonce, ale na pewno lepiej rzuca z dystansu. Jest rekordzistą NBA wśród graczy 21-letnich pod względem celnych rzutów za 3 w jednym meczu. Ostatniego dnia października w meczu z Philadelphią trafił ich 8. Czterech 21-latków trafiało siedem razy w jednym spotkaniu - D.J.Augustin, J.R. Smith, Quentin Richardson oraz... Danilo Gallinari.

Lindsey Hunter (Chicago Bulls)

Pozostajemy w świecie całkowicie przypadkowych statystyk. Pewnie wiecie, kto jest najstarszym obecnie zawodnikiem w lidze. A jeśli nie wiecie, to pewnie się już domyślacie. A jeśli się nie domyślacie, to Lindsey Hunter. Rezerwowy Bulls 3 grudnia skończył 39 lat. Podejrzewam, że trudniej będzie odpowiedzieć na pytanie, kto był najstarszym zawodnikiem w historii NBA. 43-letni Robert Parish? Nie. 44-letni Kevin Willis? Nie. Prawidłowa odpowiedź to niespełna 46-letni Nat Hickey i wiąże się z nią całkiem ciekawa historia. Hickey zaczynał grać zawodowo w koszykówkę w latach 20. i kiedy wystartowało NBA (jeszcze pod nazwą BAA) był już w zasadzie na emeryturze. W 1948 roku został jednak trenerem Providence Steam Rollers. Ponieważ nie zanosiło się, że zapisze się w annałach ligi osiągnięciami trenerskimi - pod jego wodzą Providence miało bilans 4-25 (w tym miejscu ślinią się z zazdrością kibice New Jersey Nets) - postanowił więc w styczniu 1948 roku, dwa dni przed 46 urodzinami, wystąpić w jednym meczu jako zawodnik, ustanawiając w ten sposób rekord. I tylko dlatego, że był praktycznie staruszkiem nie obśmieję faktu, że w tamtym spotkaniu nie trafił żadnego z sześciu rzutów z gry, miał 5 fauli, 0 asyst a jedyna jego zdobycz to 2 celne wolne z trzech wykonywanych. Kto by pomyślał, że takimi osiągami można przejść do historii...

Retro gracz tygodnia: Blue Edwards

W nowym poddziale ''Pierwszej piątki tygodnia'' będziemy przy pomocy wehikułu czasu napędzanego energią kinetyczną wytworzoną poprzez tik Mahmouda Abdul-Raufa, przenosić się do NBA z lat 90. ubiegłego stulecia i przypominać pokrótce sylwetki jej bohaterów. Ale nie tych głównych, o których pamięć trwać będzie wiecznie, tylko tych z drugiego planu, o których pamięć definiuje tamten złoty czas dla koszykówki zaoceanicznej i jej kibiców w naszym kraju. W końcu w internecie nostalgia sprzedaje się równie dobrze co seks.

Theodore ''Blue'' Edwards to prawdopodobnie jedyny koszykarz, na podstawie którego życia nakręcono film telewizyjny z cyklu ''Okruchy życia''.

GETTY IMAGES/Jonathan Daniel

Serio. Bez Sally Fields, ale spokojnie mógłby polecieć w jakąś środę na Jedynce. Film ''Playing for Keeps'' wyprodukowała w 2009 jedna z kanadyjskich telewizji i opowiada on historię jednego z najgłośniejszych procesów o prawa do opieki nad dzieckiem w dziejach Kanady, a którego centralną postacią był m.in. Edwards.

Blue był jednym z zawodników, który w 1995 roku w ramach expansion draftu trafił do Vancouver Grizzlies. Wcześniej grał 3 sezony w Utah Jazz, kolejne 3 w Milwaukee Bucks (w 1993 był nawet najlepszym strzelcem ze średnią 16,9) i jeden w barwach Bostonu i ponownie Utah. W 1996 roku żonaty swingman Grizzlies zaczął romansować z niejaką Kimberly Van de Perre a owocem tego romansu był synek Elijah. Matka wystąpiła do sądu o prawo do opieki i alimenty, które to przyznano jej ostatecznie w 1999. Tatuś Blue jednak złożył apelację i postanowił walczyć o to aby jego syn zamieszkał z nim i jego żoną. Sąd Apelacyjny Kolumbii Brytyjskiej wydał wtedy bardzo kontrowersyjną decyzję, że ciemnoskóry Elijah będzie miał lepiej w rodzinie afro-amerykańskiej niż u białej matki. Sprawa trafiła w końcu do Sądu Najwyższego, który ostatecznie orzekł, że rasa nie powinna być w tej sprawie argumentem i przyznał prawa do opieki Van de Perre. Koniec. Możecie wygonić mamy z pokoju.

Ta historia to nie jest jednak powód, dla którego pamiętam Blue Edwardsa. Powodem jest jego akcja, która śmigała w jednym z klasycznych przerywników NBA z początku lat 90. (niestety nie udało mi się tej konkretnej namierzyć), w której, już jako gracz Bucks tuż przed wsadem podrzuca sam do siebie piłkę. Byłem mały, podobał mi się ten trick, podobał mi się ówczesne logo Milwaukee i tak zapamiętałem tego gracza. I w zasadzie to właściwe skojarzenie z jego karierą, która opierała się właśnie na skoczności i wsadach w obliczu nienajlepszej gry na obwodzie.

Jako gracz Vancouver zapisał się nie tylko w historii kanadyjskiego sądownictwa ale także kanadyjskiej koszykówki notując pierwsze triple double dla Grizzlies (i przy okazji swoje) - 15 punktów, 13 zbiórek i 11 asyst 1 marca 1996. Oprócz tego jego game winner w meczu z Minnesotą przerwał passę 23 kolejnych porażek Grizzlies i zapobiegł wyrównaniu niechlubnego rekordu ligi.

Ostatnim sezonem Blue w NBA były rozgrywki 98/99 - zagrał w 24 meczach dla Miami Heat. I to by było na tyle jeśli chodzi o zbieranie koszykarskich okruchów życia zostawionych przez Edwardsa.

kostrzu

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.