Dobry pomysł, zły pomysł: Addio pomidory

W chwilach dramatycznie złych, a po środowym meczu chyba niewiele osób, może poza działaczami PZPN, ma wątpliwości, że nadeszły chwile dramatycznie złe, warto odwołać się do mądrości wieszczów. A jak pisał wieszcz: ''nie nastąpi już żaden cud, cudów nie ma''. Boleśnie przekonaliśmy się o tym w tych eliminacjach, boleśnie się o tym przekonamy jeszcze nie raz.

Zły pomysł: Dobre pomysły. Z miejsca ostrzegam, po tym, jak kadra postawiła mnie twarzą w twarz z rzeczywistością, nie mam dobrych pomysłów. A jeśli nawet jakieś mi się w głowie roją - przypominam sobie kto rządzi naszą piłką, jak ona wygląda i uświadamiam sobie, że ich wymyślanie jest zajęciem jałowym, bo i tak nie mają szans na realizację.

Zły pomysł: Grać jak reprezentacja Polski. Załatwmy to szybko i miejmy z głowy. Przyzwyczailiśmy się do wybaczania polskim piłkarzom wielu rzeczy - braku elementarnych umiejętności (ilu jesteśmy w stanie bez wahania wymienić polskich piłkarzy, którzy potrafią zrobić najprostszą wydawałoby się rzecz pod słońcem - szybko pobiec i potem celnie kopnąć w pole karne?), braków w przygotowaniu fizycznym, które każą zastanowić się nad prowadzeniem się i profesjonalizmem panów piłkarzy, taktycznego analfabetyzmu W Mariborze do zestawu obowiązkowego, czyli wszystkich powyższych plus kawy i wuzetki nasi zawodnicy dołożyli jeszcze kompletny brak ambicji i odporności psychicznej. Ich przerażenie widać było już w meczu z Irlandią Północną. W meczu ze Słowenią (ze Słowenią na Boga, nie z Brazylią!) podnieśli je na international level i wpadli w jakiś koszmarny somnambuliczny letarg.

Nie mam ochoty na indywidualne rozliczenia, tym bardziej, że w środowym meczu wszyscy zagrali na dość równym poziomie i nikt nie był w stanie wyłamać się z kolektywnej beznadziei. Po mydlących oczy wyskokach, także i w reprezentacji mogliśmy zobaczyć polską piłkę w całej krasie. Nie zobaczyliśmy pół pomysłu na przyzwoite rozegranie akcji, nie zobaczyliśmy pół wypracowanego schematu, nie zobaczyliśmy nawet namiastki własnego stylu. Zamknij oczy i wykop - to wszystko, co pod presją jest w stanie wymyślić przedstawiciel wyselekcjonowanej grupy, elity elit naszego piłkarstwa. Można więc rozprawiać się z błędami Polaków, można je, jeden po drugim wyłapywać, omawiać i piętnować. Tylko po co? Gdybym chciał stworzyć monumentalne, wielotomowe dzieło, wybrałbym jakiś przyjemniejszy temat. Nie wiem, może coś o najemnym białowłosym zabójcy potworów.

Zły pomysł: Rozliczać Beenhakkera. Nie o to nawet chodzi, że nie ma za co. Bo jest, Holender, jak każdy trener, popełniał błędy. Niektóre jego decyzje wydawały się dziwne, niektóre wypowiedzi brzmiały nieprzyjemnie. Teraz to jednak i tak nie ma żadnego znaczenia - eliminacje diabli wzięli, a Beenhakkera, jak skwapliwie stwierdził tuż po meczu Grzegorz Lato nie czekając bynajmniej na rozmowę z samym zainteresowanym, już nie ma.

Nie potrafię jednak Beenhakkera nie usprawiedliwiać pamiętając, w jakich warunkach przyszło mu pracować. Przypominam sobie chociażby rozpaczliwie brzmiące apele o to, żeby zacząć zmieniać polską piłkę. Nie pamiętam apeli senatora-wiceprezesa Piechniczka. Nie pamiętam apeli selekcjonera szefa Wydziału Szkolenia Engela. Nie pamiętam apeli prezesa króla strzelców Laty. Pamiętam apel faceta, który miał za zadanie tylko prowadzić reprezentację. Pamiętam chętne wypominanie Beenhakkerowi wysokiej pensji (ciekawe, co by powiedzieli jego krytycy na pensję Fabio Capello), mało natomiast pamiętam przypomnień, że jej większość płacił sponsor reprezentacji. Pamiętam ciąganie go, zaraz po rozpoczęciu pracy, przed oblicze sejmowej Komisji Kultury Fizycznej i Sportu i oblicze gromowładnego Janusza Wójcika, znanego obecnie pod inicjałem scenicznym. Pamiętam zapraszanie go na konferencje polskich trenerów zorganizowane, och cóż za niefortunny i przypadkowo przypadkowy zbieg okoliczności, akurat w dniu, kiedy kadra wyjeżdżała na zgrupowanie. Pamiętam upokarzanie go przez faceta, który szczyci się wicemistrzostwem Cypru oraz faceta, którego ostatni kontakt z prawdziwą piłką nożną miał miejsce w 1997 r. i który już wtedy wyglądał, jak wypuszczony po dziesięciu latach hibernatus. Już wtedy okazującego kompletny brak kontaktu z rzeczywistością i próbującego reanimować pomysły sprzed dekady.

W tym kontekście fakt, że Beenhakkerowi przyszło pracować z materią ludzką wyjątkowo niewdzięczną wydaje się być już tylko drobiazgiem, niewielką niedogodnością. I dlatego, mimo błędów i wypaczeń, nie będę odchodzącego selekcjonera rozliczał. Z pewnością znajdzie się mnóstwo chętnych do wykonania wiwisekcji.

Zły pomysł: Wierzyć w przypadki. Mecz w Mariborze nie wziął się znikąd. Całe te eliminacje, które możemy skończyć na przedostatnim miejscu, tylko przed San Marino również. Rozmawiamy w końcu o reprezentacji kraju, w którym liga przez wiele lat była fikcją. Którego mistrz w rok po zdobyciu tytułu został karnie zdegradowany za korupcję. Którego eksportowe zespoły od przeszło dziesięciu lat nie grały w Lidze Mistrzów, ba, dla których nawet dotrwanie w pucharach do września okazuje się zadaniem ponad siły. Mówimy o kraju, z którego piłkarze z pola kariery czy może raczej karierki poza polskim grajdołkiem kończą, zanim jeszcze je na dobre zaczną. Z którego trenerzy karier za granicą nie robią nigdy żadnych. W którym szefem związku jest człowiek, którego największym sukcesem jako prezesa PZPN jest sprzedanie praw telewizyjnych do meczów reprezentacji na szokująco długi okres za bliżej nie sprecyzowaną kwotę. To, co zobaczyliśmy w środę, choć tak odmienne od wcześniejszych eliminacji, nie było żadną aberracją. Były nią trzy awanse na wielkie imprezy, w końcu jednak nawet reprezentacja okazała się niezdolna do gry wbrew rzeczywistości.

Zły pomysł: Wierzyć w trenera zza granicy. Już nawet nie o to chodzi, że Grzegorz Lato, Antoni Piechniczek, Jerzy Engel i cała armia zawiadowców polskiej piłki prędzej pozwoliłaby sobie pourzynać kończyny, niż wpuściła do Polski jakiegoś mędrka z Zachodu, który ani na Wembley w 1973 r. nie zremisował, ani w Hiszpanii nie był trzeci, ani w Meksyku nie zremisował z Marokiem, ani nawet nie napisał książki o futbolu na tak. Chodzi o to, że szanse na zatrudnienie jakiegoś sensownego fachowca zza granicy prawdopodobnie są równe zeru. Bo, zastanówmy się, co zrobiłby taki trener kuszony przez Grzegorza Latę pensją w mniemaniu prezesa faraońską i drużyną, w mniemaniu Jerzego Engela, o wielkim potencjale? Nie mając pojęcia, jak się sprawy w tej całej Polsce mają, zapewne zadzwoniłby do Leo Beenhakera. I jak myślicie, co by usłyszał?

Zły pomysł: Wierzyć w polskiego trenera. Załóżmy nawet, że Stefan Majewski jest zbiorową halucynacją, a o tym, kto zostanie nowym selekcjonerem zadecydują faktycznie kwalifikacje. Naturalny kandydat do przejęcia kadry po Beenhakkerze jest w tej chwili w Polsce jeden - Franciszek Smuda. Przemawia za nim dorobek krajowy i pucharowy, on też ze wszystkich polskich trenerów daje największą szansę na to, że wielka impreza go nie przerośnie i nie przyprawi o decyzyjno-interpersonalny paraliż. Ale nawet gdyby rzeczywiście kadrę dostał, ba, gdybyśmy zamiast Smudy mieli Alexa Fergusona, Fabio Capello czy kogo tam byśmy sobie nie wymarzyli, to nie zmieni to w niczym faktu, że piłkarzy do dyspozycji będzie miał takich samych jak Beenhakker. I choćby zjadł tysiąc kotletów i nie wiem jak się natężał, to nie zmieni ich z piłkarskich półanalfabetów w wysoko wykwalifikowanych speców.

Zły pomysł: Wierzyć w rewolucję. Ile lat może mieć potencjalny lider reprezentacji na Euro 2012? Załóżmy nawet, że bardzo młody? 20? 21? 19? Jeśli nawet przyjmiemy ten ostatni wariant, to mówimy o człowieku (mniejsza o to kim jest i gdzie się kryje), który dziś ma lat 16. Jeśli jest wychowany przez Polską Myśl Szkoleniową (TM) to już ma defekty, których nie pozbędzie się do końca kariery. Jeśli nawet od tej chwili będzie prowadzony nienagannie - zaległości wobec lepiej wyszkolonych kolegów z cywilizowanych krajów nie nadrobi już nigdy.

Załóżmy wobec tego inny - równie nierealny - scenariusz. W dzień po klęsce w Mariborze spada nam z kosmosu świetny system szkolenia. Prezesi klubów budzą się i mają akademie z pełnym zapleczem, sztabami porządnie opłacanych fachowców, którzy szkolą tysiące dzieci. Do tego funkcjonuje świetny zarządzany przez profesjonalistów centralny system, w którym żadna perełka nie ma prawa przepaść niezauważona. Wyobraźmy sobie, że on działa już, teraz, dziś. Kiedy pierwsi wyszkoleni w tym wspaniałym świecie piłkarze wejdą do dorosłej piłki? Za 10-12 lat. Najwcześniej.

Co nieuchronnie prowadzi do konstatacji, że choćby polska piłka z dnia na dzień z chorego człowieka Europy zmieniła się w okaz zdrowia i wzór do naśladowania - na Euro 2012 przyjedziemy z grubsza z tym samym, co mamy dziś. Jedyną faktyczną różnicę jakościową mogą zrobić piłkarze wychowani za granicą, którzy Polskiej Myśli Szkoleniowej (TM) i paru innych polskich myśli, na przykład korupcyjnych, nie widzieli na oczy. Co, być może, przy pomyślnych wiatrach, wystarczy d stworzenia drużyny przyzwoitej, nie noszącej stale w plecaku potencjalnej kompromitacji.

Zły pomysł: Wierzyć w cuda. Euro 2012, które z jednej strony jest dla polskiej piłki wielką nadzieją, z drugiej jest jej wielkim przekleństwem. To ono właśnie pozwala PZPN-owi trzymać nas wszystkich jako zakładników. Do Euro o jakichkolwiek zmianach w polskiej piłce możemy tylko marzyć, bo PZPN niczego nie zreformuje (to zresztą nawet lepiej, czy ktoś z nas chciałby, żeby ci ludzie wzięli się za reformowanie polskiej piłki?), może poza menu kolejnego zjazdu. A nikt z zewnątrz za PZPN się nie weźmie, bo przecież Euro mogą nam zabrać. Co zostawia nas w bolesnej konstatacji - do zobaczenia za trzy lata. Jeszcze tu wrócimy. Z Antosiem.

Piotr Mikołajczyk

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.