Polscy sportowcy, którym udało się nas zaskoczyć

Amerykanie wciąż są w szoku po tym, jak okazało się, że ich złote hokejowe dziecko - Patrick Kane nie jest aż tak złote i kochane jak się wydawało. Najlepszy debiutant sezonu 2007/08 swój image grzecznego chłopca zrównał z ziemią biorąc udział w pobiciu taksówkarza, który hokeiście i jego kuzynowi nie był w stanie wydać oszałamiającego sumy 20 centów. Chociaż nie kojarzymy, by jakiś z rodzimych sportowców wylądował za kratkami z powodu 60 groszy, to musimy przyznać, że także nasi zawodnicy potrafią zrobić coś, czego w życiu byśmy się nie spodziewali i sprawić, że długo tkwimy osłupiali jak Rosjanie po trzecim skoku Isinbajewej. Oto kilka przykładów.

Radosław Matusiak - w 2006 roku przyszłość polskiej reprezentacji według wielu miała twarz Radomatu, który wymiatał zarówno w lidze, jak i kadrze. Do świetnej gry doszedł świetny transfer i Matusiak trafił do ówczesnej rewelacji Serie A - Palermo. Jednak w tym momencie najwyraźniej jego wróżka chrzestna stwierdziła, że chromoli i wyjechała na zasłużone wakacje, bo wszystko zaczęło się sypać. Polak nie potrafił przebić się do pierwszego składu Włochów, więc wysłano go do SC Heerenveen, które od piłkarskiego raju dzieli mniej więcej tyle, co Vitrosilicon Iłowa od Mistrzostwa Polski. Tam też nie potrafił przebić się do składu, więc wypożyczono go do Wisły Kraków, gdzie sprawdzony we Włoszech i Holandii myk z niełapaniem się powtórzył. Okazało się więc, że w ciągu kilkunastu miesięcy z zawodnika, który miał być naszym najlepszym produktem eksportowym zrobił się gracz za słaby nawet na nadwiślańską ekstraklasę.

Szczęki opadły nam jednak dopiero, gdy w sierpniu 2008 Heerenveen rozwiązało z nim kontrakt, a on sam zakończył karierę. Niby wiedzieliśmy, że problemy z formą i zdrowiem to nic zabawnego, podobnie zresztą jak świadomość, że biegało się w różowej koszulce Palermo, ale reakcja w postaci odwieszania korków na kołek w wieku 26 lat wydała nam się sporą przesadą. Na szczęście pod koniec 2008 okazało się, że Matusiak z końcem kariery trochę żartował, bo wrócił na boisko w barwach Widzewa Łódź.

Piotr Reiss - Są rzeczy, do których się bardzo przyzwyczajamy. Zawsze byliśmy pewni, że piwo nigdy nie przestanie nam smakować, Mariusz Pawełek nie zostanie uznany najlepszym bramkarzem świata , herb LKS-u Nieciecza projektowała 3-letnia Zuzia, a Reksia w innym polskim klubie niż Lech nie zobaczymy.

Swoje twierdzenia musimy jednak mocno zweryfikować, bo zawodnik, który dla Kolejorza zagrał w Ekstraklasie 319 spotkań i zdobył 108 goli teraz biega w barwach innego poznańskiego klubu - I-ligowej Warty. Reiss w zielonej koszulce przywodzi nam na myśl inny widok , do którego mimo upływu lat nie możemy się przyzwyczaić.

Wit Ż. - kiedy ruszyła zorganizowana akcja zatrzymywania osób odpowiedzialnych za korupcję w polskiej piłce mieliśmy swoje typy co do tego, kogo dane zostaną zrarowane do inicjałów i wiele z nich się sprawdziło. Nie wpadliśmy jednak na to, że jednym z nich będzie Wit Ż., którego głośne oklaskiwanie każdego kolejnego aresztowania słychać było podobno nawet w kosmosie. Każdego, prócz aresztowania numer 64., gdyż strasznie trudno było mu klaskać ze skutymi rękami.

Były sędzia, który był członkiem zarządu PZPN i obserwatorem sędziowskim oceniającym pracę sędziów zapewniał, że do Wrocławia jedzie w charakterze świadka, po czym potulnie przyznał się do ustawiania spotkań. Po jego wyznaniu jesteśmy w stanie uwierzyć, że wszystko co widzieliśmy na polskich boiskach było ustawione, a Michael Jordan naprawdę nie istnieje i jego wyczyny były sfingowane przez rząd USA i ludzi jaszczurów.

Andrzej Gołota - zaskoczenia, które zapewniał nam Andrew zasługują na osobny tekst (ale go nie dostaną). Wszystko zaczęło się w 1996, gdy po dyskwalifikacji w walce z Riddickiem Bowe Andrzej dostał szansę rewanżu. Skończyła się ona identycznie jak pojedynek numer jeden, czyli tym, że Gołota mając wygraną w garści postanowił przełożyć ją do spodenek rywala i za ciosy poniżej pasa został zdyskwalifikowany. Potem przyszła walka o tytuł i ekspresowa porażka z Lennoxem Lewisem, który jednak bardziej zaskoczył samego Gołotę niż nas. My zdziwieni byliśmy po tym, co stało się w walce z Michaelem Grantem w 1999. Gołota mimo prowadzenia poddał pojedynek. Potem tłumaczył, że powiedziano mu, że przegrywa na punkty.

Minęło pięć lat i kolejny raz Andrew sprawił, że musieliśmy zweryfikować nasze poglądy na boks. O dziwo tym razem zaskoczył nas pozytywnie, bo w dwóch walkach o mistrzostwo nie dość, że nie dał się zdyskwalifikować, nie poddał się, ani nie uciekł z ringu jak w pojedynku z Tysonem (co jednak jakoś nas nie zdziwiło), to walczył bardzo dobrze i według nas z Chrisem Byrdem raczej wygrał niż zremisował, a z Johnem Ruizem raczej zremisował niż przegrał. Potem przyszło jednak starcie z Lamonem Brewsterem, które w całości można było pokazać w Teleexpresie, gdyż trwało zaledwie jednego gołotę, czyli 52 sekundy. Wyobraźcie sobie, że jakoś nie spodziewaliśmy się, że Gołota, który udowodnił, że ringowo dojrzał da się zrobić tak samo jak z Lewisem tyle, że bardziej i boleśniej. Ostatni jak dotąd opad kopary Gołota zafundował nam gdy w 2007 postanowił wrócić na ring i po walce z kilkoma meblami stanął naprzeciw Raya Austina. Wprawdzie przegrał przez kontuzję ręki, jednak leżał już pierwszych sekundach pojedynku. Szansę na zwycięstwo miał tylko, gdy przed walką pokazał się w seledynowym polo i było wielce prawdopodobne, że Austin widząc go umrze ze śmiechu.

Jakub Wawrzyniak - świetnie zdajemy sobie sprawę z tego, że stosowanie niedozwolonych środków przez sportowców to rzecz nagminna, a gdyby nie kontrole antydopingowe, to większość zawodników faszerowałaby się tak, że świeciłaby w ciemnościach. Mimo to afery z dopingiem w roli głównej przeważnie traktujemy coś, co zdarza się innym. Sprawa Wawrzyniaka dość brutalnie przypomniała, że dotyczy to też polskich sportowców, w tym piłkarzy.

W dodatku wydawało się, że Wawrzyniak to jeden z niewielu polskich zawodników, który po transferze do niezłego klubu grającego w Lidze Mistrzów nie był przez kolegów z drużyny mylony z chłopcem do podawania wody, ale miał pewne miejsce w składzie. Okazało się jednak, że równie pewne miejsce w składzie organizmu Wawrzyniaka miała metylohexanamina, mająca mu pomóc w zrzuceniu wagi. Zabroniony środek przyczynił się tylko do tego, że FIFA zawiesiła piłkarza na rok, a Panathinaikos odesłał go do Legii z adnotacją, że nie chce dopingowicza w swoim składzie.

Arkadiusz Mysona - kiedy wydawało nam się, że na ekstraklasowych boiskach widzieliśmy wszystkie możliwe przejawy głupoty, ówczesny zawodnik ŁKS-u udowodnił nam jak bardzo się mylimy. Po derbowym spotkaniu z Widzewem zawodnik paradował w koszulce z napisem ''Śmierć Żydzewskiej no zapewne pamiętacie czemu Żydzewskiemu śmierć ''. A jeśli nie pamiętacie, to koszulka wyglądała tak .

Po incydencie został zawieszony przez klub i wylądował na spowiedzi przed Komisją Ligi. Tam przekonywał, że koszulkę założył nie dlatego, że utożsamia się z napisem, ale dlatego, że podał mu ją jeden z kibiców, a on nie przeczytał napisu. Komisja uwierzyła, ale sprawy płazem nie puszczono i Mysona został zdyskwalifikowany na pięć spotkań i potraktowany grzywną w wysokości 15 tys. złotych. Oznacza to, że piłkarza ukarano w sumie nie za promowanie antysemityzmu czy wzywanie do nienawiści, ale za głupotę.

Artur Boruc - Borubar nie trafia na tę listę za swe niefortunne wypowiedzi. Wychowaliśmy się na wyczynach Paula Gascoigne'a, więc durnymi tekstami trudno nas zadziwić. Nie trafia też z powodu ekscentrycznego zachowania i incydentu lwowskiego - wspominaliśmy już na kim się wychowaliśmy. Nie trafia także za to, że z bohatera i praktycznie jedynego rycerza w lśniącej zbroi z orzełkiem na piersi został bramkarzem, do którego określenie pewny punkt pasuje mnie więcej jak do Shaqa wykonującego rzut osobisty. Żeby wiedzieć, że wahania formy, nawet bardzo gwałtowne po prostu się zdarzają nie musieliśmy wychowywać się na Gazzie.

Boruc naprawdę zadziwił nas tym, że po wizycie w salonie tatuażu wrócił z czymś takim

Innymi słowy z czymś, co nie zniknie nawet po tym, jak pokazał, że wyraźnie wraca do formy i sprawi, że już zawsze będzie na naszej liście bramkarzy, którym bezwzględnie nie wolno ufać. Wygląda ona tak:

1) bramkarze w pstrokatych bluzach 2) bramkarze bez włosów 3) bramkarze z głupimi tatuażami 4) Marcin Cabaj

Śląsk Wrocław - pojedynki Śląska z Pekaesem Pruszków czy Anwilem Włocławek stanowią integralną część naszej kibicowskiej młodości. Od jakiegoś czasu zamiast o kolejnych sukcesach w kontekście ekipy z Wrocławia mówiono raczej o brak pieniędzy na kontrakty, przymusowej przeprowadzce do hali w Brzegu Dolnym, fiaskiem kolejnych rozmów o sprzedaży drużyny oraz ciągłym przesuwaniu terminu zgłoszenia zespołu do rozgrywek. W końcu Śląsk w sierpniu 2008 zgłosił chęć gry w PLK, ale radość kibiców nie trwała długo, gdyż już w październiku klub ogłosił upadłość i z dnia na dzień symbol sportowego Wrocławia przestał istnieć.

Dziwi nas, że mniejszy niż my sentyment do 17-krotnych mistrzów Polski mieli ludzie, którym na klubie powinno bardziej zależeć, a mimo to pozwolili, by praktycznie zniknął z koszykarskiej mapy. Najbardziej żal zaś kibiców, którzy walczą o reaktywację drużyny, jednak na razie muszą zadowolić się dopingowaniem rezerw grających w II Lidze, czyli klasie rozgrywkowej numer 3. W dodatku wszystko wskazuje, że w najbliższym czasie jedynym sposobem na zobaczenie Śląska w najwyższej z koszykarskich lig będzie oglądanie archiwalnych spotkań.

bazyl

Copyright © Agora SA