Requiem dla Pucharu UEFA

W środę pożegnaliśmy Puchar UEFA. W przyszłym roku zobaczymy zupełnie nowe, zrewolucjonizowane, identyczne rozgrywki cierpiące na dokładnie te same przypadłości. Tyle, że z podrobionym paszportem.

Puchar UEFA dogorywał od lat i już dość dawno temu spokojnie mógłby zmienić nazwę na Puchar Klubów Za Słabych i Dużo Za Słabych na Ligę Mistrzów. Dowody? Proszę uprzejmie. W dziesięciu ostatnich finałach zagrało 18 klubów. Tylko dwóm udało się w tym samym okresie wygrać Ligę Mistrzów - Porto w 2004 r. i rok później Liverpoolowi. Dwóm udało się zagrać w finale Ligi Mistrzów - Valencii w 2000 r. i 2001 r. oraz Arsenalowi w 2006 r. Jeden klub (Galatasaray) raz doszedł do ćwierćfinału. Pozostałe nie były w stanie osiągnąć nawet tego.

W dodatku z czasem przepaść między rozgrywkami się pogłębiała. W ostatnich pięciu latach możemy już spokojnie mówić o Pucharze Europejskich Kopciuszków. W finałach zagrało w tym czasie dziewięć drużyn. Czterem z nich udało się w tym czasie przejść fazę grupową Ligi Mistrzów (dwukrotnie Werderowi, po razie Sportingowi, Rangersom i Sevilli). Trzy poza fazę grupową nie wyściubiły nosa, dwa - Middlesbrough i Espanyol Barcelona - w ostatnich dziesięciu latach w Lidze Mistrzów nie zagrały ani razu. Nawet w rundach przedwstępnych!

Dlaczego tak się działo? Z bardzo prostej przyczyny. Puchar UEFA od wielu lat zmieniał się z pucharu pocieszenia w puchar utrapienia, przynajmniej dla największych klubów z największych lig, uzależnionych od pieniędzy z Ligi Mistrzów. Za zwycięstwo w Pucharze UEFA można było zarobić mniej niż za sam tylko awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów, w związku z czym zdecydowanie bardziej opłacało się odpuścić Puchar UEFA i wszystkie siły przerzucić na ligę. Dwa razy z rzędu nie zagrać w Lidze Mistrzów? Dla europejskich potęg byłaby to finansowa katastrofa, której ochłapy z Pucharu UEFA w żaden sposób nie były w stanie zapobiec.

Dlatego motywację do gry w Pucharze UEFA miały jedynie kluby ze słabych lig, dla których był on okazją do zarobienia punktów w rankingu UEFA. Przykład klubów rumuńskich, którym udało się uciułać dość punktów, żeby w tym sezonie Ligi Mistrzów dochrapać się gwarantowanego miejsca w fazie grupowej działał na wyobraźnię. Przedpokój, w którym ubodzy krewni mogli wywalczyć przepustkę na salony, gdzie gra się z naprawdę wielkimi klubami i zarabia prawdziwe pieniądze - nic więcej Puchar UEFA nie miał do zaoferowania.

Czy Liga Europejska rozwiąże te problemy? Krótka odpowiedź - nie. Długa odpowiedź - nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee.

Wyobraźmy sobie dziecko, które przynosi do domu martwą papugę. Owszem, można założyć jej ładną kokardkę, przybić do drążka i dać na imię np. Maciuś, jednak w żaden sposób nie zmieni to faktu, że mamy do czynienia z ex-papugą. A taką mniej więcej terapię zaproponowała UEFA.

Zmieniła nazwę rozgrywek i odrobinę je podmalowała rozdymając do absurdalnych rozmiarów, zwiększając liczbę drużyn i liczbę meczów w fazie grupowej z czterech do sześciu. Jeśli już teraz wielkie kluby wolą nie ryzykować i wystawiać w Pucharze UEFA rezerwy, to w jaki dokładnie sposób ma je zmotywować jeszcze więcej meczów, jeszcze więcej męczących podróży i jeszcze więcej okazji do złapania przez kluczowych piłkarzy kontuzji? Odrobinę wyższe nagrody, które nadal w żaden sposób nie będą w stanie konkurować ze strumieniami pieniędzy płynącymi z Ligi Mistrzów?

Jedyna prawdziwa zmiana, to wyrzucenie przez UEFA na śmietnik resztek wartości sentymentalnej, jaką można było w sięgających lat 50. (jeśli liczyć z Pucharem Miast Targowych, czego UEFA z jakiegoś powodu nie chce robić) rozgrywkach znaleźć. Trudno tej strategii wróżyć wielkie powodzenie. Ktoś ma ochotę zaprzyjaźnić się z dobrze znanym i słusznie nielubianym kolegą tylko dlatego, że przedstawia się nowym imieniem, w dodatku takim, które nic nikomu nie mówi?

Piotr Mikołajczyk

Copyright © Agora SA